Feeds:
Wpisy
Komentarze

Posts Tagged ‘Zdjęcia’

godzina 1:30 temperatura w okolicach -3 stopnie. Przebieramy się w Aucie, po czym ruszamy na stadion. Szatnie zabite po brzegi, grzeję się chwilę w ciepłym, ale ciągle ktoś przechodzi i nie mogę nawet porządnie zawiązać butów. W końcu wychodzimy na mróz, chociaż do startu jeszcze 20min. Oddajemy worek do depozytu, trochę zamieszania powoduje fakt, że chcemy mieć jeden worek na dwie osoby, ale w końcu wszystko udaje się załatwić. Nie wiedząc co z sobą zrobić zaczynamy… tańczyć. Tak, Asia miała rację, jesteśmy psychiczni. weekend, noc, mróz, a my zamiast spać w ciepłym łóżku, podskakujemy na tartanie i śmiejemy do siebie.

W końcu pora iść na linię startową. Asia staje z tyłu, ja w drugim rzędzie. Słuchawki w uszy, garmin odpalony, pozostaje czekać. Nawet muzyka nie potrafi zagłuszyć odliczania, w końcu ruszamy. Nie daję się porwać tłumowi, ale i tak wybiegając ze stadionu widzę na zegarku 4:37. Powoli odsuwa się ode mnie peleton. Przypominam sobie, że przecież biegną też ludzie na połówkę, więc jest ok. I tak spokojnie leci pierwsze okrążenie. No, prawie spokojnie, bo coś tam w brzuchu burczy i przewraca się. Na końcówce okrążenia mijam się z Panią w ładnej niebieskiej spódniczce założonej na leginsach. Biegnie szybko, ciut za szybko jak dla mnie, ale co tam, postanawiam się podłączyć, na szczęście nie ma nic przeciwko. W połowie drugiej pętli widzę Asię biegnącą z naprzeciwka. Przybijamy piątkę, wygląda dobrze, więc jestem spokojny. Kolejne kilometry lecą i tylko co jakiś czas coś się odzywa z brzucha. Dogania nas jeszcze jedna kobieta, ponoć jakaś dobra zawodniczka. Podczepiamy się pod nią i lecimy w trójkę, a momentami nawet w większej grupce. Niebieska spódniczka biegnie tylko połówkę, szkoda, bo naprawdę łatwiej się biegnie w takim towarzystwie. Kończymy trzecią pętlę, a garmin pokazuje równe 4:40. Wszystko ok, nogi idą jak powinny. Tylko coś jest nie tak z brzuchem. Kurcze no, chyba jednak dam radę, nie jest przecież tak źle. Nagle, mniej więcej w 1/3 czwartej pętli czuję, że nie wytrzymam. Skręcam między budynki, jakieś 100m dalej niż rok temu i… i zaliczam awaryjne WC za jakimś marketem. Błe… słaniając się wracam na trasę. Momentalnie łapią mnie skurcze, w brzuchu dalej się przewraca, po Paniach oczywiście ani śladu. Jeszcze próbuję, ale już wiem, że to koniec. Postanawiam chociaż dogonić Asię, bo przecież powinna być gdzieś przede mną, niedaleko. Zataczając się dopadam do stadionu, a jej dalej nie widać. Boję się, czy przypadkiem coś się nie stało. kończę czwarte okrążenie, gdy na zegarze wybija 1h40min. Dostaję medal, oddaję, dostaję następny… szukam Asi, nie widzę jej nigdzie. Idę po depozyt, okazuje się, że nie odebrała go, więc musi być gdzieś na trasie. Dzwonię, odbiera. Ma niedługo skończyć trzecią pętlę.

Normalnie to byłby dla mnie koniec. Wkurzony zszedłbym do przebieralni, wsiadł w auto i pojechał do domu. Jednak tym razem było coś jeszcze do zrobienia. Przykryty kocem, z czarnym workiem w ręku stoję na wbiegu na stadion i czekam. Jest, biegnie. wygląda całkiem dobrze. Dołączam i truchtam obok niej. Ojjjjj… skurcz na skurczu, nie jestem w stanie dotrzymać jej tempa, a przecież to tylko trucht. bierzemy herbatę i przechodzimy do marszu. Została jedna pętla. Jedna długa pętla dla nas obojga. Maszerujemy, oboje nie mamy siły na bieg, chociaż ja staram się tego nie pokazywać. Rozmawiamy, uśmiechamy się do wolontariuszy i kawałek po kawałku rozprawiamy się z  trasą. Ja pod zielonym kocem, Asia pod folią NRC. Ja z workiem na śmieci pod pachą, Asia w pięknej czerwonej chustce na głowie. Ramię w ramię. To było niesamowite przeżycie, chociaż to tylko marsz. W połowie pętli zaczynam liczyć. Wychodzi, że powinniśmy się zamknąć w 3h. Jest dobrze. Asia prosi, żebyśmy biegli tylko ostatnią prostą na stadionie, ale jak wpadam na tartan, przechodzimy do truchtu. Zegar na mecie potwierdza – zmieściliśmy się. A Asia bała się, że nie wyrobi w 4h… oj, moja mała wojowniczka. medal na szyję i padamy sobie w objęcia.

I wiecie co? Cieszę się, że tam pojechaliśmy. Że nie leżeliśmy w tym czasie w ciepłym łóżku.  Że byliśmy tam, żeby świętować Asi sukces i żeby tańczyć na mrozie. I jej, z okazji pierwszych ukończonych zawodów dedykuję ten wpis. Gratulację, moja biegająca kobieto 🙂

A poniżej mistrzowie drugiego planu, czyli jak załapać się na zdjęcia, niekoniecznie do nich pozując:

 

Adam Kazimierski

P.s. Następnym razem złamię te 3:20. A nawet lepiej. Wiem że mogę. Tylko jeszcze nie wyszło 🙂

P.p.s. Asia też swoje przeżyła z żołądkiem na tych zawodach. Nie wierzę w fatum, ale te zawody nie przynoszą szczęścia w tej kwestii. A na wszelki wypadek nie zamawiam więcej cebulowej przed startem.

Read Full Post »

Przydługi tytuł, ale też i ostatni wyjazd obfitował w sporo wydarzeń. Zgodnie z planem stanąłem w Niedzielny poranek (??) na starcie Koszalińskiego maratonu Nocna Ściema. I w zasadzie to tylko to było zgodne z planem.

Ostatnie próby poskładania jakiejś sensownej formy biegowej szły dobrze. Nie rewelacyjnie, ale dobrze. Pracowałem nad odzyskaniem szybkości, skupiłem się na dystansie 5km, Na tydzień przed startem wyglądało to już całkiem dobrze – ocierałem się o 20min i czułem, że do granicy jeszcze sporo brakuje. A potem przyszedł masakryczny tydzień w pracy, została nas połowa składu. Jak wracałem do domu, to ostatnie o czym myślałem, to bieganie. I w efekcie nie przebiegłem nic. Totalnie nic. Nawet nie wypróbowałem opasek kompresyjnych które zamówiłem u Grześka. Mimo to twardo nastawiałem się na 3:20. Czułem się dobrze, nic nie bolało, brakowało tylko dłuższych wybiegań – może się uda…

Na kilka dni przed wyjazdem Paweł stwierdził, że nie wyrobi czasowo. W sumie się nie dziwię – studia zaoczne plus młyn który ma w pracy… No, ale wiadomość  przykra, w końcu to miał być jego pierwszy maraton. Pomagała myśl, że nie zostanę sam, w końcu miała jechać ze mną Asia. Coś tam się licytowała ze mną, że zrobię ten maraton szybciej, niż ona połówkę i to ja będę czekał na mecie…

W końcu przyszła sobota. Śnieżna sobota. Sobota zimna. I na dokładkę wietrzna. Niby prognozy zapowiadały, niby wiedzieliśmy, że ma być śnieg… dobrze chociaż, że zimówki już były w aucie, bo było by krucho. Co ciekawe, taka pogoda towarzyszyła nam tylko do Poznania – dalej jak ręką odjął, czysto i cicho. A ponoć Wrocław to najcieplejsze miasto w Polsce. Korzystając z tego, że warunki bardziej sprzyjały wyjściu z auta, postanowiliśmy zatrzymać się na jedzenie. „O, to ta knajpa, w której zatrzymałem się rok temu! zawracamy!” No i zawróciliśmy. Traf chciał, że w zajeździe odbywały się… gody. Nigdy nie byłem na takiej imprezie, ale wyglądało dla mnie jak spokojniejsza odmiana wiejskiego wesela. Na szczęście znalazło się dla nas miejsce na uboczu. Standardowe ruskie, a na pierwsze danie… cebulowa! Jadłem ją rok temu, więc dlaczego tym razem nie?… no nie…? ehh…

W końcu dotarliśmy do Koszalina. Zapas czasu spory, a przecież mieliśmy co robić: rejestracja, spacer do pizzeri, pyszny makaron ze szpinakiem, kolejny spacer, znowu wizyta w rejestracji, przygotowanie sprzętu… z każdą chwilą robiło się chłodniej, a przynajmniej tak to odbieraliśmy. W końcu, nie mając się gdzie podziać, poszliśmy do centrum handlowego, gdzie w multikinie miała się odbyć odprawa oraz… seans filmowy. Podobnie jak rok temu, tak i tym razem można się było trochę oderwać od myśli o maratonie i obejrzeć film na dużym ekranie. Trochę, bo film, rzecz jasna, traktował o bieganiu. Town of Runners, dokument opowiadający o bieganiu w Etiopii. Więcej o nim kiedy indziej, w każdym razie historia dzieci biegających w afryce zostawiła u mnie mieszany nastrój na nadchodzący wysiłek. Nie pozostawało jednak nic innego jak wstać z przyjemnego fotela i wrócić na mróz…

Zdjęcie Autorstwa Adama Kazimierskiego

C.D.N.

Read Full Post »

Czas gna do przodu. Ani się człowiek obejrzał, a od zawodów minął tydzień. A relacji jak nie było tak nie ma. Dlatego więc, na chwilę obecną podaruję sobie wpis  pod tytułem „co ja właściwie tutaj robię?” i przejdę do tego, co działo się w Barcinku.

Poranek

Godzina 6:00 am. Chłodno, mglisto. Pogoda w sam raz, żeby…

Zdjęcie: Asia

No bo co innego normalny człowiek robi w sobotę o takiej porze? Można też tak:

Zdjęcie: Asia

Nawet rozmowy były utrudnione:

Zdjęcie: Asia

Plan zakładał start w bezrękawniku, ostatecznie jednak nie zdecydowałem się na tej zimnicy zdjąć bluzy. Tuż przed startem Janek Lenczowski wrzucił mi do niej paczuszkę z nadajnikiem. Ha, będą mnie widzieć na orienttracku – nie ma się co kręcić w krzakach, bo wyśmieją. Ruszamy asfaltem przez resztki mgły do pierwszego punktu, gdzie czekają na nas mapy.

Punkty

zdjęcie: Monika Strojny

Mapę podnoszę jako pierwszy. Towarzystwo dookoła pierwszorzędne. Nie myśląc wiele lecę na zachód. W biegu patrzę na mapę dokładniej. Nasrali tych punktów jak… znaczy, dużo ich. Niby ostrzegali, że 27. Niby mówili… kurna, no, wala się ich na tej mapie w każdym możliwym kierunku. Dobrze chociaż, że same wejścia na punkt nie sprawiają na razie problemów. Po drugim ci mocniejsi zaczynają mnie wyprzedzać. Zdejmuję bluzę, robi się ciepło. Wpadam na punkt z wodą, strasznie szybko, przecież to dopiero początek. To chyba nie jest optymalny przelot… mimo to kolejne punkty wchodzą dość gładko. Czołówka ucieka, wpadam na Marcina Kargola, nie ma zaliczonej siódemki, którą mam ja. Mijamy się przez kilka punktów, czasami biegnąc razem, czasami rozłączając. Na pk 21. Pierwsza wtopa nawigacyjna, z 15min poszło w piach. W końcu naprowadzają mnie piechurzy, który idą „niepełną” trasę od drugiej strony. Na następnym pk, 23 wpadamy z Marcinem na Magdę Kozioł i Wojtka Stolarczyka. Wychodzi, że mam za sobą ponad połowę. Cały czas z Marcinem dalej. Ten wypatruje na mapie właściwą trasę przez Piechowice, ostatecznie jednak punkt zdobywamy osobno.

zdjęcie: Monika Strojny

I tak to leci. Trochę wolniej, trochę szybciej. W okolicach pk13 po raz ostatni mijam Marcina, który akurat wyleciał na moment w kosmos. Kolejne punkty lecą samotnie, chociaż dookoła coraz więcej zawodników – docieram w centrum mapy i krzyżują się tu różne warianty. Po niezbyt szczęśliwej kolejności zaliczania odcinka specjalnego wpadam na Krasusa z ekipą. Razem podbijamy pk18, wychodzi, że mają kilka potwierdzeń mniej niż ja. Rozchodzimy się w różnych kierunkach. Jest coraz cieplej, wody w bukłaku robi się coraz mniej, żele energetyczne właśnie się skończyły, a czekolada rozpłynęła. Mimo to truchtam powoli dalej patrząc na zegarek. 8 godzin… powinno się udać. W okolicach pk12 popełniam błąd i zbiegam za nisko. Za to spotykam Pawła, z którym tu przyjechałem – leci z innego kierunku i nie wygląda najlepiej. Razem wchodzimy na pk12 a ja zmuszam się do truchtu. Po pk11 pora na pk8… tak, o tym punkcie powiedziano już chyba wszystko co było do powiedzenia. U mnie skutkuje krótką cofką, bardziej jednak jestem zainteresowany wodą w rzece. Asia dzwoni, że najlepsi zbliżają się już do mety. Patrzę na zegarek. Spoko, stracę do nich mniej niż godzinę i złapię się w 8h. No, może. Szybko kalkuluję 7/8 *50… bardziej żeby zająć czymś myśli, niż dlatego, że mi zależy na tej wiedzy. Ale wychodzi nieźle, zwłaszcza, że… nie przyjechałem tu z nastawieniem, że zrobię dobry wynik! Powłócząc nogami  przebijam się przez Kromnów i forsuję na przełaj zbocze wzgórza. Początkowo zmierzam nie do tego lasu co trzeba, jednak w końcu docieram do punktu.

Jest gorąco. Pić już dawno nie ma co, nogi bolą. Truchtam przez pięknie wybronowane (?) pole. Biegnę, kawałek maszeruję, biegnę… to już tylko jeden pk i meta. Pk odnajduję, chociaż ustawiony jest jak na mój gust złośliwie, bo w zarośniętym wąwozie bez podpowiedzi, skąd atakować. Teraz tylko trucht do mety. Przecież nie pozwolę, żeby mnie ktoś teraz wyprzedził! Przez bród na rzece wpadam na asfalt, czym wprawiam w osłupienie bawiące się tam dzieciaki. Z tyłu miga mi niebieska sportowa koszulka – biegnie, nie idzie. O tym, jak to widział Krasus, przeczytacie tutaj. A ja? Ja po prostu biegłem i próbowałem nie płakać i nie zwalniać. Wpadam na metę, mijam Asię robiącą mi zdjęcia. Budynek, stanowisko sędziego, patrzę na zegar i widzę :56. Udało się, poniżej 8h! Dzieje się dużo, nagle ktoś mnie uświadamia, że mam czas 8h56min. Konsternacja. Kurde, faktycznie. Zgubiłem gdzieś po drodze godzinę. Jak się chwilę później okazuje, przeoczyłem też skalę mapy (35000, zamiast 50000), co dziwnym trafem nie zmieniło nic w nawigacji (pytanie, jak to o mnie świadczy, pozostawiam otwarte). Podchodzi Janek i mówi, że mój wariant nie był optymalny. Dupa, ja będę go bronił murem, może poza kolejnością na OSie.

Zdjęcie: Asia

Ostatecznie – 15. Pozycja open, 13. Wśród mężczyzn. Patrząc, że ostatnimi czasy w moim dorobku przeważa NKL… tak, jestem zadowolony. A 27 (a raczej 28, bo jeszcze pk z mapami) punktów raz na jakiś czas też może być fajne. Byle by nie za często. I chciałem jeszcze pogratulować (i podziękować) Krasusowi – osobiście uważam go za najszybciej robiącego postępy zawodnika w tym sezonie. Tak dalej Krasus. I następnym razem wpadnijmy na tą metę (niemal) równo.

Zdjęcie: Asia

Read Full Post »

Tym razem na trasie towarzyszy mi Monika. Trasa ciężka, bo wiodąca z Wrocławia najpierw do Jeleniej Góry, później do rodzinnego Brzegu Dolnego i dopiero wtedy do podwarszawskiego Wieliszewa. Brak snu, jedzenie na trasie i duże ilości kawy… a w perspektywie jeszcze droga powrotna, gdzie miałem zahaczyć o Warszawę i ponownie nosić meble (z tego też powodu wyjazd busem, co jeszcze bardziej podnosiło poprzeczkę)… no, nie było łatwo i aż prosiło się o porażkę na całej linii już z powodu niewyspania.

Tym razem cel przedstawiał się inaczej – jechać jak najwięcej czasu, za to spokojnie i bez szaleństw. Na sobotni wieczór zapowiadano deszcz, co trochę mnie niepokoiło, jednak mimo to miałem twarde postanowienie konsekwentnie tłuc kilometry. Tym razem zdecydowałem się zabrać nerkę z bukłakiem z myślą, że jak będzie trzeba, to i stanę, żeby się napić. Rejestracja, przygotowanie noclegu na sali gimnastycznej (no, w końcu normalnie), składanie roweru, przebiórka… zbliża się 12. pora iść na strefę. Spotykam Marcina, kolarza, który postanowił w tym sezonie spróbować sił w bieganiu. Dzisiaj jesteśmy na jego terenie i zdecydowanie czuję się jak żółtodziób. Podpytuję go o Imagisa, rady są dla mnie na wagę złota. W końcu informacja, że mamy ustawiać rowery, lekkie zamieszanie i… poszli.

Po pierwszej pętli

Do roweru biegnę spokojnie, większość zawodników rusza przede mną. Na wstępie przejazd przez strefę zmian, w tym najpierw wjazd, a później zjazd przez fundament ogrodzenia (ciekawy element, bardzo mi się spodobał – źle ustawisz pedały, to rąbniesz). Trasa, ku mojemu zdziwieniu, biegnie niemal cały czas drogami i to takimi, po których naprawdę można poszaleć. W końcu wjeżdżam do lasu, tu nawierzchnia robi się odrobina gorsza, ale dalej nie można tego porównać z trasą z przed miesiąca. W końcu wpadam na single track – wspaniały odcinek, chociaż trochę krótki – ścieżka na grzbiecie wijącym się między drzewami, przechylenia w każdym możliwym kierunku. Radzę sobie zdecydowanie lepiej niż zawodnicy dookoła, muszę zwolnić. Wypadam na asfalt omijając korzeń oznaczony czerwonym pachołkiem i… zaczyna się długi asfaltowy odcinek, który przechodzi w… jeszcze dłuższy odcinek wałem wzdłuż zalewu (jeziora?). Co chwila ktoś mnie mija, konsekwentnie jednak nie pruję pełną mocą. Zjazd, piasek, trudny odcinek wzdłuż strumienia, i nie za ciekawy wzdłuż pola… szutrówka, asfalt i strefa zmian. 12km, mniej niż wyczytałem na mapce od organizatora (miało być 14km). Prędkość w okolicy 20km/h, więcej niż zakładałem, ale i trasa zdecydowanie łatwiejsza. Decyduję się zdjąć błotniki, nie ma co wozić balastu, jak prawie nie ma błota. Pamiętam też cały czas o piciu, tym razem trasa pozwala na to bez utraty prędkości. I tak leci okrążenie za okrążeniem. GPS uparcie pokazuje, że tym tempem zrobię w 24h 500km. I jest do dla mnie tempo które nie zajeżdża. mimo to postanawiam robić przerwy między pętlami, a po pięciu przejazdach ucinam krótką drzemkę na trawniku i jadę dalej. Na którymś przejeździe na mojej ulubionej ścieżce w lesie obrywam gałęzią w głowę – prawdopodobnie głupi żart, a z za zakrętu nie dało się jej zobaczyć, była przerzucona w poprzek trasy na wysokości oczu. Lekko oszołomiony zatrzymuję się kilka metrów dalej i poprawiam kask. Gdyby nie on, mogło by być dużo gorzej…

Zbliża się wieczór. Na którejś pętli łapie mnie deszcz, ale o dziwo, działa to pobudzająco. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, jak zaduch daje mi się we znaki. Następne trzy przejazdy robię zdecydowanie szybciej i jedzie mi się lepiej. Po nich robię przerwę w bufecie, dzwonię do Asi a tu… oberwanie chmury. Dobrze, że nie złapało mnie na siodełku. Zapada zmrok, na polu jest jeszcze ok, ale jak wjeżdża się do lasu, to jest już mało przyjemnie. Decyduję się założyć Lampę i…

I problem. Nietania Sigma na drodze radzi sobie jeszcze jako tako, ale już korzenie na leśnym odcinku okazują się dla niej za dużym wyzwaniem – lampa chodzi góra dół, w najmniej przyjemnych momentach. Do tego nie mogę jej tak ustawić, żeby świeciła przed rower, promień jest albo trochę w lewo, albo trochę w prawo. kurde, trzeba to było przetestować… a mam ją od stycznia! Nawet moc, tak bardzo przez wszystkich zachwalana, nie powala. Męczę w ten sposób dwie pętle. Na drugiej, w lesie gdzie zdążyło się zrobić sporo błota, niemal spadam z roweru gdy dostaję własnym światłem po oczach. Mam dość. jest około 23. docieram na spokojnie do strefy i idę spać. zrobiłem 16. pętli. Mój plan minimum wynosi 250km, co oznacza, że muszę zrobić jeszcze 5 przejazdów. Kładę się w ubłoconych ciuchach na deskach sali gimnastycznej i nastawiam budzik na 4:00

Z Sylwią z Warszawy, fotograf złapał nas razem przy bufecie

Budzę się o 7:00. Telefon szwankuje po deszczu, rozładował się i nie mogę zadzwonić do Asi, żeby potwierdzić, że żyję. W średnim nastroju wsiadam na rower i jadę na strefę. „To tylko pięć pętli i ponad 4h”, powtarzam sobie w myślach. Wjeżdżam na trasę. Pogoda dopisuje, nie pada ale jest przyjemnie chłodno, przynajmniej w porównaniu do wczoraj. Pętla, zjazd do bufetu i znowu na trasę. Nie za szybko, ale też nie za wolno, w końcu im szybciej to zrobię, tym szybciej zejdę z roweru. Nastrój powoli się poprawia, okrążenia w okolicach 40min, zapas czasu dalej spory… trasa przez noc trochę się zmieniła, tu doszło błoto, tam ścieżka bardziej rozjeżdżona… jeszcze trzy pętle, jeszcze dwie… no, to już ostatni raz. Zegar pokazuje, że do końca mam 2h3min. Postanawiam zmieścić się w 33min. Dociskam mocniej pedały, czuję się dobrze. Żegnam się z kolejnymi odcinkami trasy, zwłaszcza z pamiętną ścieżką w lesie. W końcu zjazd w dół nad wodę i prosta w kierunku strefy. Wpadam na matę po niecałych 33minutach, to chyba najlepsze okrążenie jakie zrobiłem. Ktoś jeszcze krzyczy, żebym jechał dalej, ale ja już nie muszę – plan minimum wykonany.

Poprawiłem sporo błędów sprzed miesiąca. Tym razem bez wygłupów założyłem spodenki rowerowe (chociaż koniec końców obtarcia i tak były), nie szarżowałem na początku i pamiętałem o piciu – w sumie wypiłem ponad 7l picia. Do tego regularne jedzenie (głównie to co było w bufecie). Na oczach okulary rowerowe, a nie przeciwsłoneczne, więc nawet jak chlapnęło to nie w oczy… Na trasie nie złapał mnie ani jeden skurcz, trzymałem w miarę równe tempo i gdyby nie wpadka z oświetleniem wynik mógłby być całkiem fajny – ostatecznie zająłem 8. miejsce w kategorii (na 14. zawodników).

Tak więc – Mazovia 1 : 1 Klayman

Zdjęcia  „Zbyszek”, ze strony organizatora

Read Full Post »

Na czym to stanęliśmy? Ah tak, poszliśmy spać. Rano faktycznie okazało się, że za kwaterę przyszło nam zapłacić, jednak udało się stargować cenę o połowę (wszak spaliśmy tylko pół nocy 😉 ). Przygotowywanie jedzenia, ciuchów, roweru… prawie jak na starcie PMNO, a jednak jakoś inaczej. Pewnie przez brak noclegu na sali gimnastycznej. Idę dopełnić rejestracji, dostaję chipa, a na widok mojej miny Pani w biurze dokłada mi do niego instrukcję montażu. jeszcze wizyta na serwisie (darmowym) w celu wymiany klocków i jestem gotów do jazdy. niepokoi mnie tylko informacja o błocie na trasie – no bo skąd ono tam ma być, jak od tygodnia skwar? Pewnie jakieś dwie kałuże a oni tak tylko marudzą… Ustawiam rower w wyznaczonym miejscu a następnie maszeruję na start.

I tu zaczyna się problem. Relacja wygląda zupełnie inaczej z punktu widzenia żółtodzioba i inaczej dla kogoś kto o tego typu ściganiu ma chociaż minimalne pojęcie. Stąd też obok mrożącej krew w żyłach opowieści o trudach na trasie pojawia się ironiczny uśmiech na widok rażących błędów. W efekcie opis wyszedł trochę… dualny.

Stoimy na linii startu. Słońce już przyświeca mocno, a to dopiero 9.00. W końcu sygnał do startu. Biegnę w oszalałym tłumie, mając na nogach SPDy i dopadam swojego roweru (Idiota, co ci da te kilka sekund przewagi które tu zdobędziesz). Ruszam ostro, podobnie jak reszta zawodników (Tylko że oni mają dużo więcej pary w nogach i mogą sobie pozwolić) i telepię się po wertepach pola na którym jest strefa zmian. Wypadam na szuter, później na asfalt tempo około 25km/h (czyli dużo za dużo), w pewnym momencie wyprzedzam dwóch chłopaków i jadę jako pierwszy w grupie. Tak skutecznie że wylatuję z trasy, nie zauważając skrętu z powrotem w pole. Nawrotka, wpadam w tłum przez który próbuję się uparcie przebijać. I tu pojawia się błoto. I koleiny. I jeszcze więcej błota. I zatory na trasie, bo ktoś tam z przodu nie wyrobił i zwolnił do zera. To pewnie ten błotny odcinek o którym słyszałem na starcie, nie potrwa długo (naiwny…). Dalej przebijam się obok wolniejszych zawodników nie zważając na trzęsący się rower i błoto pryskające na wszystkie strony (jadąc po asfalcie tej energii wystarczyło by pewnie na prędkość, którą normalnie nie jeżdżę. Tu gnałem jak głupi z coraz szybszym oddechem i tętnem bijącym w skroni). W końcu dobijam się do suchej drogi. Teraz powinno być lepiej. Odcinek wzdłuż wału powodziowego, wjazd na wał, nawrotka i teraz jazda wałem. Zjazd, trochę trawy, trochę kolein, trochę płyt z betonu. Przerzutki szczękają, łańcuch terkocze, ja cały w kropki. Wpadam do lasu a tam… To da się, żeby było jeszcze więcej błota i kolein?! błoto, zakręty, drzewa, błoto… zjazd do kałuży, rozchlapuję brudną wodę na wszystkie strony, piaskowa pułapka, a za nią piaskowy podjazd znowu na wał i znowu błoto. W końcu wyjeżdżam na utwardzaną drogę, teraz rowerem rzuca góra dół na dziurach… sam nie wiem, co gorsze. Kawałek wzdłuż pola i w końcu koniec pętli. Czas w okolicach 45min. (czyli niewiele za pierwszą dziesiątką zawodników. W dodatku przez cały ten młyn nie tknąłem butelki z piciem. Już czuć pierwsze objawy odwodnienia, a ja, głupi…) zaliczam krótką przerwę na picie i lecę dalej, dalej tym samym ostrym tempem.

I w zasadzie poza bólem głowy to mógłbym skopiować opis pierwszego przejazdu. No dobra, tym razem udało się nie zgubić. Na strefie Paweł gdzieś się zapodział więc nawet nie staję tylko jadę trzecią pętlę. Gdy ją kończę jest już naprawdę średnio. Zajmuję 12. pozycję, 4. w kategorii, ale odwodnienie zaczyna wygrywać. Łapczywie wypijam butelkę lemoniady i wciągam żel. I znowu na pętlę. Próbuję jechać spokojniej, ale… to męczy jeszcze bardziej, bo jest więcej walki w błocie. Znowu strefa. kolejna butelka, na jedzenie patrzeć nie mogę. Ruszam, na ubitej drodze trochę wolniej. Błoto, walka i… skurcz. Zjeżdżam na bok, rozciągam, daję chwilę luzu, ruszam. Przejeżdżam kawałek i… znowu skurcz. Nie pomaga manewrowanie zabłoconymi przerzutkami, nie pomaga możliwie spokojna jazda. Do mety łapie mnie jeszcze kilka razy, czasami ktoś zatrzymuje się i pyta czy pomóc. Na to nie ma pomocy. W końcu docieram do strefy, wynik gorszy o 15min od ostatniej pętli. minęły dopiero 4h. niecałe. Mam dość. Kręci mi się w głowie, skurcze łapią nawet gdy prowadzę rower. Niby mogę odczekać godzinę, odpocząć, umyć rower i siebie… ale głowa jednoznacznie wysyła sygnał „dość”.

No i tyle. Prysznic, pakowanie, łapczywe uzupełnianie płynów (izotonik w bufecie okazuje się naprawdę niezły), wsiadamy za kółko i do domu. Pokonany, a jednak zadowolony. Plan, choć minimalnie, to wykonany. Byłem, zobaczyłem, poczułem… i dałem się sponiewierać. A w głowie już pojawiały się myśli, co zrobić, żeby za miesiąc nie było powtórki.

Read Full Post »

Miało nie być relacji. Gdy schodziłem z trasy, powiedziałem sobie, że to koniec, że pora na emeryturę. I że na pewno nie będę o tym, co się stało, pisał na blogu. Później Paweł (alias HAQ) rzucił, że bierze się za pisanie. Pomyślałem „super, wrzucę jego tekst u siebie i będzie git”. Ostatecznie jednak Paweł zdecydował się umieścić swoją relację  u siebie, przy okazji sugerując, że mam się brać za pisanie… ehhh… No nic, cofnijmy się trochę w czasie – do roku pańskiego 2009.

Wtedy to właśnie, w piękny majowy wtorek, na treningu sekcji biegowej nastąpił przełom. Przełomem był Żurek (Daniel Żurkowski), który przyszedł i rzucił coś w stylu „pobiegłem w weekend setkę”. Tak, zaczęło się tak, jak z każdym normalnym człowiekiem, który słyszy o bieganiu na 100km. Pukałem się w głowę, wyzywałem od cyborgów, twierdziłem, że niemożliwe… ale coś jednak we mnie zakiełkowało – efekty można śledzić już prawie 3 lata na tym blogu. A setką, o której mówił mi wtedy Żurek, była właśnie Setka z Hakiem, którą, nomen omen, wygrał, z czasem około 18,5h. Przez ostatnie lata nie udawało mi się wystartować, jednak tym razem postawiłem na swoim – impreza zmieści się w kalendarzu. Tak więc, wracamy do roku 2012.

Impreza odbywa się pod Opolem, organizowana przez Harcerski klub HAKI i dedykowana jest raczej turystom niż sportowcom (choć na szczęście na tych drugich nikt nie patrzy tam krzywo). Trasa jest wyznaczona na mapie i, w teorii, nie wymaga zbytnio nawigacji. dystans to 100km + tytułowy hak, czyli jak zapewniał na starcie organizator, w tym roku 1-2km. Sam start odbywa się falami, co kilka minut, a zawodnicy sami wybierają sobie godzinę startu. I to w zasadzie tyle, jeśli chodzi o informacje. Brak listy startowej, poza regulaminem, brak informacji na stronie (więcej dowiedziałem się z wywiadu z zeszłorocznym zwycięzcą, niż z samej strony).

Na miejscu jestem pozytywnie zaskoczony. Przemiłe (również dla oka) harcerki rejestrują mnie i wręczają mi garść upominków i materiałów. Sprawna odprawa techniczna, informacje o jakiś krzakach (że jak?) i rozmieszczeniu punktów kontrolnych (10 łącznie z metą, na każdym woda i czekolada), w połowie przepak. Po konsultacjach z Pawłem, wybieram start o 19.30, tak więc mam możliwość obserwowania kolejnych zawodników ruszających na trasę. W końcu pakowanie, ostatni telefon do Asi i w drogę!

Ostatnimi czasy modne jest rozbijanie relacji na części, coby podtrzymać napięcie czytelników. Tak więc, „o tym dlaczego ehhh… i co Irek nawyprawiał tym razem, dowiecie się już w następnym odcinku!” 😉

zdjęcie z galerii organizatora
Iwona „Bobek” Błażków

Read Full Post »

Na wstępie powiem, że nie mam pomysłu, jak opisać ostatnie dni w składnej relacji. Właśnie dni, bo wyjazd na RW połączyłem z wizytą w Jeleniej Górze, gdzie zjawiłem się już w czwartek rano.

Po aktywnym wypoczynku na wsi na początku tygodnia, czekało mnie błogie lenistwo w górach. W sumie to trochę głupio, być drugi raz w ostatnim czasie w Jeleniej i nie wyjść w góry… No, ale w końcu od czasu do czasu można się dla odmiany pobyczyć, prawda? No dobra, lenistwo było prawie pełne – w piątek Wyszedłem z Asią i jej siostrą na „trening”. Miała być grzeczna przebieżka, miał być relaks… a skończyło się trzymaniem tempa po górkach. I choć dystans skromny (6km), to udało mi się zajechać… jeden z wielu błędów które udało mi się popełnić w kontekście tego rajdu…

W sobotę wstałem wcześnie, ale wypoczęty. na dworze zamiast zapowiadanych chmur piękne słońce… czułem, że będzie prażyć, a mimo to nalałem do bukłaka tylko litr picia. drugi błąd ląduje na liście, chociaż ten akurat nie zdążył wpłynąć na wynik. Sprawne pakowanie i w obstawie Rodziny Buczek jadę do bazy, czyli Karpnik (Karpników?). Na miejscu wita nas piękne słońce i tłum znajomych twarzy. Weronika, Janek, Remik, Marcin(y), Konwalie, Adam, Darek… no i oczywiście organizatorzy, czyli Ciocia Asia i  Robert Domański,  którego ni za cholery nie mogłem poznać w nowej (dla mnie) fryzurze. Uśmiechy, zdjęcia, powitania, wspomnienia… Niby jak na każdym rajdzie, a jednak tak jakoś „bardziej”… totalny luz, piękne słońce, śmiech, a przecież za moment odprawa i trzeba ruszać na trasę!

Umówiłem się z Jankiem, że ruszymy z Jankiem, mówi, że nie jest w formie. Odprawa, ostatnie wyjaśnienia, mapy i lecimy… jak wariaci. Asfaltowy podbieg (do pierwszego pk prawie cały czas pod górkę), a peleton ciągnie masakrycznym tempem. Oj, boli… mimo to nie chcę odpuszczać Janka, wiem, że jak mi teraz ucieknie, to już go nie złapię, a BNO, które czeka na pierwszym punkcie chciałbym zrobić z kimś. Do punktu dobiegamy między dwoma dużymi grupami zawodników, zmieniamy mapy i zanim zdążę zerknąć, już lecę za Jankiem. Nie mogę się skupić, nogi coś nie podają i myślę tylko o utrzymaniu tempa. Podbijamy pk7, lecimy asfaltem dookoła pagórków do pk1, błądzimy dłuższą chwilę, w końcu Janek wykopuje lampion spod ziemi (niemal dosłownie, stał w zagłębieniu). Czuję się coraz gorzej, wiem, że nie utrzymam tempa Janka, więc puszczam go przodem i lecę sam, starając się w końcu skupić na mapie. Spotykamy się ponownie pod Skałami w okolicach pk4 i latamy niezdecydowani, gdzie jesteśmy. W końcu rozdzielamy się, ja zaliczam piękną wspinaczkę po skałach i drapanie się po głowie z kategorii „gdzie do cholery jestem?” W końcu robi się więcej ludzi, któryś z Konwalii krzyczy, że ma punkt, podbijam go równo z Jankiem, ale znowu się rozdzielamy. Większość zaczęła trasę od południa i ma nad nami sporą przewagę, przez co morale spada jeszcze bardziej. Następne punkty (pk10, pk11, pk14) idą znośnie, chociaż tempo mam raczej marne. Mijam sporo piechurów, a Asia regularnie daje sygnały z drugiego punktu głównej pętli, gdzie zjawiają się kolejni zawodnicy. No nic, ze ścigania nici, ale spróbujemy jeszcze powalczyć. W końcu został tylko jeden punkt z BNO, później będzie już łatwiej…  znowu nie mogę się skupić na mapie, na zmianę wkładam słuchawki i je wyciągam. Z pk14 lecę na azymut i… wylatuję w kosmos. Tak totalnie. Nie mam pojęcia gdzie jestem, nie wiem, co zrobić, żeby się odnaleźć, a po 20min mam już serdecznie dość. Dookoła żywej duszy, a kolejne próby odnalezienia się nie przynoszą zmiany. Po jakimś czasie wpadam na dwóch piechurów, wydaje się, że wiedzą, gdzie są, ale ponownie wylatujemy w kosmos. Rozdzielamy się, a ja podejmuję decyzję. Dzwonię do Asi i mówię, że schodzę. Ale najpierw uratuję dumę – siedzę na tym punkcie już jakieś 40min, więc w końcu go znajdę. Teraz czas nie ma już znaczenia. docieram do niebieskiego szlaku, postanawiam uderzyć do asfaltu na północy. Nim tam docieram, spotykam innych zawodników i… lampion. Cholera, trzeba to było zrobić pół godziny temu… spokojnym biegiem wracam do startu odcinka specjalnego, a stamtąd w dół asfaltem do Bazy. Słońce świeci, dookoła piękne widoki, biegnie się dobrze… i tylko kierunek nie ten, cel inny od zamierzonego. Po drodze mijam Roberta, chyba jest zdziwiony moim zachowaniem. Na mecie Ciocia zabija mnie wzrokiem i niechętnie odbiera kartę… cóż, nawet na najciekawszej i najlepiej zorganizowanej imprezie, jak się nie układa, to się nie układa. Bo właśnie impreza była ciekawa, dawno już się tak nie kręciłem po lesie, dawno też nie dostałem tak w tyłek. Zwyczajnie popełniłem błąd (największy i bijący wszystkie inne) i nie doceniłem imprezy. A pierwsze wtopy, zamiast mnie zmobilizować, totalnie mnie rozkojarzyły i zniechęciły.

No, ale coby nie było – nie smęcę. Naprawdę mi się podobało. Naprawdę cieszę się, że tam byłem. I z podwójną chęcią przyjadę za rok, na dobrą imprezę i po rewanż. Tym razem ze świadomością, że dostanę po tyłku 😉

Z tego co wiem, zawody były trudne nie tylko w moich oczach. Wyniki też sporo o tym mówią. Mam wrażenie, że po Harpaganie ludzie jakoś tak nastawili się na lekkie imprezy. A tu psikus!

A już za tydzień okazja, żeby się odkuć – sentymentalna podróż na Setkę z Hakiem…

Zdjęcia autorstwa Asi

Read Full Post »

Driving away from home…

Nie, nie wygrałem Harpagana. Nie musiałem.

Marcin rzucił się na trasę 100km i tym razem nie mieliśmy jak zgrać transportu. Ale nie miałem powodów do narzekań – towarzystwa dotrzymała mi moja Asia oraz Nika. 370km przez piękną, wiosenną Polskę, najpierw przy zachodzącym słońcu, później przy deszczowej i burzowej nocy. towarzyszyła nam jeszcze muzyka, między innymi ta podlinkowana wyżej. I dobrego nastroju nie zdołał nawet zepsuć kontakt z podstarzałymi weselnikami, nie do końca jadalne pierogi, czy w końcu wtopa nawigacyjna tuż przed metą.

Na miejsce dojechaliśmy w środku nocy i szybko znaleźliśmy sobie kawałek korytarza odgrodzonego taśmami – organizatorzy stwierdzili, że sklepik już się zwinął i możemy się rozłożyć, co bardzo nas robiło. Matrix puszczony na notebooku odrobinę utrudniał sen, ale przecież wolontariusze to też ludzie – muszą jakoś przetrwać tą noc. W efekcie nie wiem, ile przespałem, ile przeleżałem, ale rano obudziłem się w dobrym nastroju około 6.00

Mógłbym opisywać, ile pozytywnej energii otrzymałem od dziewczyn przed startem. mógłbym godzinami wracać w myślach do momentu, jak przed startem leżeliśmy przytuleni do siebie i jak ładowałem baterie. Ale słowa tego nie oddają. W końcu trzeba było wyjść na mokry poranek (prognoza mówiła o pięknym słońcu i wysokiej temperaturze). Przed wyjściem spotkałem Krasusa, idąc do strefy startowej wpadłem na Konwalie, tym razem w składzie ograniczonym do Marka i Władka.

Rozdanie map, rzut oka na pierwszy Pk, sygnał do startu i lecimy. Mocno. Czuję się naprawdę dobrze i jestem głodny rajdowania. Wiem, że będę cierpiał z powodu tego mocnego początku, ale mimo to lecę na czele peletonu. Konwalie coś się krzywią, że „znowu” czym oczywiście jeszcze bardziej mnie podjudzają. Przed pk równa się ze mną Piotrek na którym tempo wydaje się nie robić wrażenia. Pk1 podbijam jako pierwszy i niewiele myśląc zbiegam na bagna, gdzie… utykam. tak totalnie, padający deszcz zrobił swoje. Mimo to ogarnia mnie błogostan. Rajdy to narkotyk? Zdecydowanie na mojej twarzy było to widać, gdy zanurzyłem się po pas w błocie. Jeeezu, jak mi tego ostatnio brakowało. W końcu wychodzę i razem z Piotrkiem i Tomkiem Grabowskim próbuję bagien kawałek dalej. Wyglądało to tak: bagienko, strumień, bagno, bagno, rów, bagno, droga. No, ale w końcu przeszliśmy, może nie optymalnie, ale tak jak zaplanowałem. No dobra, nie do końca wiemy, gdzie jesteśmy, więc jednak nie o to chodziło… lecimy przecinką do „drogi na skarpie”, która okazuje się… rzeczką. Cóż, kolejne zanurzenie, tym razem z czystym dnem, więc jest nawet przyjemnie i buty się czyszczą z błota. Chłopaki wprowadzają mnie na pk, podbijamy i lecimy. Sugeruję inny przelot niż oni, po chwili myślenia na skrzyżowaniu lecimy po mojemu. W drodze odłącza się Piotrek, chce lecieć swoim wariantem. Nawiguję ja, Tomek od czasu do czasu wyraża swoje zdanie. Lecimy do „skraju lasu”, takiego ładnego, równego, w dodatku leci wzdłuż niego droga… ale coś jest nie tak, za długo go nie ma. Wypadamy na polankę, spotykamy rowerzystów, pytają o pk. lecimy kawałek dalej, widać namiot i lampion. O co kurna kaman?… … … ups… to nie był skraj lasu, tylko łączenie map. No nic, mieliśmy farta i wyszło samo. Do pk4 przelot na pierwszy rzut oka skomplikowany, ale w efekcie na drogi wpadamy całkiem zgrabnie, tempo cały czas bardzo mocne. Prawie nie piję, wylewam picie z bukłaka, nic jeszcze nie zjadłem, a baterie trzymają. Dziwne, ale podoba mi się. Podbijamy pk4, Tomek ucieka za potrzebą, ja myślę nad mapą, w tym momencie lecą z naprzeciwka Konwalie – my tak prujemy, a oni są tak blisko, niedobrze… do pk5 tempo jeszcze rośnie, a ja wykonuję zaplanowany wariant… prawie do końca. Lekkie zawahanie przed punktem, ale w końcu między drzewami dostrzegam namiot. Na punkt wbiegam śpiewając „jestem zaje*isty”. Zegarek sugeruje abstrakcyjny czas <5h cóż, zobaczymy. Jak staję, jest już niefajnie, mięśnie są z kamienia. ale mimo to biegnę. Przecież nie damy się zjeść Konwaliom, prawda?

Mam wytartą mapę przy zgięciu, więc nie wiem, jak zrobić przelot. Tomek mówi, że na rzecze w miejscu o które pytam jest mostek. Super, nie będziemy pływać. Lecimy, ciut wolniej, ale lecimy. jedna rzeka, w lewo, druga rzeka… ups, mostku nie ma, jest tylko dojazd. Tomek nie myśląc dużo wskakuje do wody. Idę za nim wydając dźwięki które zdziwiły mnie samego. W końcu brakuje mi dna pod stopami, trzeba pływać. mam z tym problem, ale docieram do brzegu. Mam problem złapać oddech z szoku temperatur, mam masę wody w nerce i butach a na dokładkę zalałem mapę. Gdyby Tomek nie wszedł tak bezmyślnie stałbym tam i myślał 10min. A tak mamy to za sobą.

Od tej pory Tomek nawiguje, ja się trochę wyłączam. Podbijamy pk6, nie mam już ochoty się ścigać, utrzymuję tylko tempo, w końcu wyłączyły się baterie. Coraz częściej myślę o tym, że na mecie czekają dziewczyny, to pomaga. Trochę się kręcimy, Tomek chyba nie może się zdecydować na jeden wariant. Wpadamy na Konwalie, którzy lecą z przeciwnej strony i łączymy się w kupę. Ok, nie będzie ścigania, przynajmniej na razie. Mijamy wioskę, wpadamy na pola… patrzę na kompas i coś mi nie gra. W końcu odłączamy się z Tomkiem, ale wychodzi, że też lecimy źle. kręcenie się w kółko trwa, w końcu Tomek się odnajduje i wracamy w stronę pk. Niedobrze, spora wtopa. O 5h można zapomnieć. Na wyjściu z pk dzwoni Nika, mówię jej, że zepsuła mi śmierć, bo właśnie umierałem, oraz że będę za około 1h. nie nawiguję, trzymam się chłopaków. W pewnym momencie puszczam muzykę, zaczynam śpiewać. Lecę na oparach, na psychice a nie na nogach, w pewnym momencie to nawet ja dyktuję tempo. Niestety, do mety to nie wystarcza, odpadam a Tomek oddaje mi mapę. Dogania mnie Piotrek który kieruje mnie na właściwą drogę, a później Marek który odpadł kawałek przede mną. We dwóch turlamy się do mety i podbijamy karty w tej samej chwili, z czasem… no właśnie jakim?

Tuż przed metą Marek mówi mi, że zmieścimy się poniżej 6h. Coś mi nie pasuje, ale już nie umiem myśleć. Oddając kartę i patrząc na wydruk widzę 5:24. Co jest? No tak, Marek się pomylił. Tak więc poprawiłem życiówkę o 40min. A przynajmniej tak uparcie powtarzam. No bo przecież między 5:24 a 6:14 jest 40min prawda? No właśnie.

Na mecie czekały na mnie dziewczyny. Przytuliły, zaprowadziły za rączkę do budynku, porozciągały, wysłały pod prysznic… tak można umierać. Po prysznicu posiłek z Jankiem Lenczowskim który przyjechał testować nowy system śledzenia zawodników, i Tomkiem który przybiegł na metę 11min przede mną. Od wyjazdu z Wrocławia cały ten czas byłem szczęśliwy. Powodów do radości miałem dużo, od towarzystwa, przez dobry wynik, po świadomość, że przerwa dobrze mi zrobiła. I nie musiałem wygrywać Harpagana, żeby czuć się wygranym.

A po tym wszystkim było znowu 370km przez piękną Polskę i kolejna przygoda, która nie jest już tematem tego wpisu…

Zdjęcia Autorstwa Asi

Read Full Post »

Przelot na PK4. Tomek Grabowski poleciał do przodu, jest ode mnie mocniejszy. Na horyzoncie widzę też dwójkę innych zawodników. Wpadamy na asfalt, Tomek wchodzi na pola i przebija się do przodu. Dwójka z przodu robi to samo kawałek dalej. Lecę zaplanowanym wariantem, wpadam na drogę, której nie ma na mapie – dobiegam nią w okolicę pk. Z naprzeciwka wylatuje Rafał – „jesteś już blisko, jest bardzo łatwy, chyba jesteśmy pierwsi”. Wybiegam na ścieżkę, rozglądam się, lampionu nie ma. Nauczony Włóczykijem zwalniam i odwracam się – jest, zdążyłem go minąć. Przechodzę przez strumień i podbijam punkt. 

Wrażenia zupełnie inne niż dwa tygodnie temu. A raczej zupełnie inne podejście. Pojechaliśmy w czwórkę, poza Marcinem zabrał się z nami Darek, a jako wsparcie i fotograf pojechała Asia. Na miejsce docieramy około 1.00 – standardowo już na RDSie Noc to czas rozmów, ja jednak pasuję, chcę złapać jeszcze trochę snu. Mimo zmęczenia rano znowu budzę się przed budzikiem. Pakowanie, rozdanie map, odprawa… decyduję się robić pętlę w przeciwną stronę niż Marcin. Na starcie jest jeszcze chłodno, ale już czuć, że słońce przygrzewa. mimo to zabieram cienką bluzę. Ruszamy, lecę autorskim wariantem na pk1, w efekcie wpadam na punkt równo z pozostałymi zawodnikami. W drodze na pk2 doganiam Tomka Grabowskiego, postanawiamy pobiec na razie razem. Czeszemy las przy pk2, mimo mocnego tempa cały czas dookoła jest wielu zawodników. W drodze do pk3 znowu odstawiamy autorski wariant, nie wychodzi nam to na złe, ale przy punkcie widzimy z przodu innych zawodników. Podbijamy punkt, słońce przygrzewa. Od dawna lecę w bezrękawniku, a mimo to mam problem. „Jak Tomek może biec w długim rękawie?”. W drodze na most dopada mnie zmęczenie, zaczynam odpuszczać i Tomek leci przodem. Wychodzi brak treningów połączony z dużym skokiem temperatury. Mimo to biegnę, a dzięki odrobinie szczęścia wpadam na punkt przed pozostałymi. Półmetek z głowy, trzeba biec dalej. Na pk5 pomaga mi zawodnik lecący z przeciwka, idzie sprawnie. Droga na pk6 to tuptanie asfaltu. Po drodze zaliczam gospodarstwo, gdzie gospodarze udostępniają mi kran – zmoczenie buffa pomaga i raźniej biegnę dalej. W końcu podbijam pk6, ale biegnie się coraz gorzej, co jakiś czas przechodzę do marszu. Nie widzę nikogo dookoła, zaczynam dochodzić do wniosku, że musieli mnie powyprzedzać jak zszedłem do gospodarstwa. Następna miejscowość, znowu zatrzymuję się w gospodarstwie – dostaję dwa kubki zimnej wody. Nie pomaga już tak bardzo, do mostu nad Sanem maszeruję. Zerkam na zegarek, zaczynam liczyć – 6h już raczej nie złamię, ale może chociaż życiówkę bym urwał… sprawnie podbijam pk7 za mostem, wracając mijam Tomka Kogucika. Biegnę wałem, Tomek mnie nie dogania, jestem skonsternowany. W końcu docieram do „jeziorka”. Teraz już tylko jeden pk i krótki przelot do mety. Mimo to zatrzymuję się po raz trzeci po wodę – tym razem w sklepie w Pączku. Na pk9 czeka Asia, chwila rozmowy, zbieram się do ostatniego odcinka – 2km i 18 min do złamania życiówki. Powinno się udać…

Przelot do mety – autorstwa Asi

już nawet nie czuję gorąca, jestem po prostu zmęczony. Mimo to jestem zadowolony – dociera do mnie, że właśnie zrobię życiówkę. Łapią mnie skurcze, kręci mi się w głowie, ale zabudowania w zasięgu wzroku pomagają. Dobiegam do gospodarstw, nie ryzykuję i lecę wzdłuż głównej drogi. W końcu wpadam do szkoły, oddaję kartę. Hiu mówi, że jestem drugi…

 

Ostatnio pisałem, że jadę po trofeum. Przed startem podszedł do mnie Paweł i wręczył zaległe trofeum za Skorpiona. Nie spodziewałem się jednak, że uda się przywieźć coś jeszcze. Jestem tym bardziej szczęśliwy, bo planuję obecnie zrobić przerwę w startowaniu – wyszedł więc piękny akcent na zamknięcie tej części sezonu. Do zobaczenia!

Read Full Post »

Dzisiaj przejrzałem ponownie zdjęcia z Skorpiona. I trafiłem na taką o to piękną pracę:

Przyznam, że nie zapisałem, kto zrobił zdjęcie

autora proszę o kontakt 🙂

Na sztuce się nie znam, ale landszafcik ładny jak dla mnie. Interesujące są dwie postacie – kropki które można dostrzec po prawej stronie. Jak się człowiek przyjrzy, to jedna jest wysoka, szczupła i sprawia wrażenie jakby przez śnieg przebijała się z pełnymi gracji skokami. druga postać-kropka jest bardziej przygarbiona,  sprawia wrażenie bardziej sponiewieranej. Ktoś obdarzony wyobraźnią mógłby dostrzec żółty odcień na głowie i kanciastą bryłę nerki biegowej na biodrach. Cóż, konkursu „przebijamy się przez śnieg z gracją” to ta postać by nie wygrała. Ale co poradzić…

A na marginesie – w tym tygodniu opłaciłem wpisowe na B7D. Uprzejmie proszę wszystkich o trzymanie kciuków, żeby pogoda była równie piękna co ostatnio. A w piątek jedziemy (i to w sporym składzie!) na RDS, skąd mam zamiar przywieść trofeum (co najmniej jedno) i piękne zdjęcia. Ale o tym po weekendzie 😉

Read Full Post »

Older Posts »