Nie wiedzieć dlaczego, ostatnio rajdy zaczynają się u mnie na tydzień przed sygnałem do startu. tym razem było tak:
sobota:
-„Nie widzieliście może mojego GPSa? wsadziłem go gdzieś po ostatnich zawodach…”
– Wożenie drewna ciężarówką
wtorek:
-„Pewnie się gdzieś znajdzie przy okazji. Przecież musi gdzieś leżeć…”
-Dalsze wożenie drewna
czwartek:
-„No do jasnej anielki! Gdzie on jest?! Ku..a, będę musiał lecieć bez niego! A gdzie są moje but?”
– Dla odmiany wożenie drewna. Ilość zapakowanych i rozpakowanych ciężarówek już jakiś czas temu ma dwie cyfry.
piątek:
-„Jest! Jest! znalazł się! I są też buty! No, tak to można jechać”.
-Tym razem… nie było drewna! Wczoraj poszła ostatnia partia. Za to jest prawie 400km za kółkiem w stronę rajdu.
Tak oto piątek był już dniem bardzo szczęśliwym. Odrobinę zmęczony, lekko sponiewierany jeszcze po Siedmiu Dolinach, pakuję się za kółko. Postój robię w, jak się okazuje, bardzo pięknym i pełnym remontów Stargardzie Szczecińskim. Polecam tym, którzy będą przejeżdżać obok, zwłaszcza park koło kościoła świętego Jana i pizzerię Sorento.
Do bazy przyjeżdżam jako pierwszy. Piękna pogoda i „wymarły” ośrodek wypoczynkowy nad jeziorem Woświn. Melancholia próbuje zniszczyć mój dobry nastrój, ale na szczęście po pół godziny pojawiają się następni zawodnicy – Robert i Asia, z którymi mam okazję porozmawiać o Przejściu Kotliny. Ostatecznie jedziemy razem na obiad do… miejscowości Chociwel (przepraszam, nie potrafię tego odmienić). Miejsce również polecam, zwłaszcza pałac nad jeziorem, w którym to można zamówić wszystko, na co ma się ochotę, nawet to, czego nie ma w menu.
Wieczorem w Bazie rozmowy z Marcinem i Maćkiem, zostaję uświadomiony, jak korzysta się z nerki biegowej. Później do towarzystwa dołącza organizator i jeszcze kilka osób, dyskusja na tematy wszelakie rozkręca się na całego… kurcze, chciało by się tak gadać i gadać, ale rano trzeba wstać tak wcześnie… Ostatecznie w okolicach 22.00 ląduję na stole przykryty śpiworem. W tym momencie zaczyna się zjeżdżać większość uczestników, widać właśnie dojechał pociąg.
fot. Szymon Szkudlarek
Rano powitało nas… zimno. nie decyduję się jednak brać grubszej bluzy. Umawiamy się na wspólny bieg z Jankiem Lenczowskim i Marcinem Marianowskim. Dostajemy mapy i po dyskusji decydujemy się na wariant zgodnie ze wskazówkami zegara. Sygnał do startu. Biegniemy w pięć osób, są jeszcze Bartek i Edward, tylko że oni wybrali wariant w drugą stronę. rozdzielamy się na torach, za to doganiają nas zawodnicy z setki. I tak biegniemy razem przez pierwsze trzy punkty. Z tą różnicą, że setkowicze zaliczają w tym czasie jeden nie z naszej trasy. Wszystko dzięki wpadkom nawigacyjnym. w drodze na czwarty punkt ostatecznie odłącza się od nas Marcin i zostajemy we dwóch z Jankiem. Jak się potem dowiedzieliśmy, zyskaliśmy na tym przelocie zarówno do niego, jak i Maćka Więcka – miła informacja. Zaraz po nas na czwarty pk wpada Bartek lecący z drugiej strony. Janek jest zestresowany, twierdzi, że Bartek przyciśnie. lecimy dookoła jeziora a następnie przez pola. Gdy wchodzimy do lasu ponownie zaczynają się problemy z nawigacją – nic się nie zgadza z mapą (a przynajmniej nam się nie zgadza). Gdy znajdujemy lampion Janek forsuje pomysł z zachowawczym wariantem po asfalcie. Nie protestuję, ale na asfalcie Janek jest dla mnie za szybki. Wyłączam się. Punkt znajdujemy bez większych problemów. Wracamy na asfalt. W końcu nie wytrzymuję i mówię Jankowi, żeby leciał swoim tempem. Spokojnie truchtam, zaliczając małą wpadkę w lesie. gdy dochodzę w okolice punktu stwierdzam że okolica nijak ma się do mapy. Na szczęście nie zabawiam tu długo, punkt znalazł się nawet bez mapy. Spokojnym tempem lecę asfaltem z myślą, że docisnę na polu i doturlam się końcówkę torami. Tak też jest, z tym, że zaliczam jeszcze jedną zwłokę przy ostatnim lampionie – szukam go 100m za wcześnie. Zmęczony, w mocno przypiekającym słońcu biegnę po podkładach kolejowych, potem końcówka asfaltem i już po wszystkim. Okazuje się, że poza Jankiem nie ma jeszcze nikogo! Na dokładkę poprawiłem życiówkę z WSSa o 11 minut i to pomimo dołożenia około 6km na nawigacji.
Kilkanaście minut po mnie dobiegł Bartek, a jakiś czas po nim Marcin. Znowu ośrodek wydał mi się wymarły, chociaż tym razem piękne słońce łamało trochę to uczucie. Szybki prysznic, pakowanie się i pora na ceremonię – niestety, całe podium musiało się szybko zwijać do domów. Organizator, poza nagrodami dla nas, wyskrobał jeszcze coś dla Marcina, żeby nie odjechał z pustymi rękoma. dużo śmiechu, pozytywna atmosfera, piękna pogoda… nic, tylko każdy rajd kończyć w ten sposób.
Sama trasa jakoś słabo utkwiła mi w pamięci. Podobnie jak w izerach, tak i tutaj miałem wrażenie, że całość stała się trochę za szybko. Bardziej istotnie okazało się to, co działo się przed i po biegu. „otoczka” rajdów od zawsze była dla mnie magiczna i niezależna od tego jak idzie na trasie. To chyba właśnie to sprawia, że z taką niecierpliwością czekam na następny start. Nawet, jeśli ma to być Tułacz, którego boję się jak cholera 😉