Feeds:
Wpisy
Komentarze

Archive for Październik 2012

Przydługi tytuł, ale też i ostatni wyjazd obfitował w sporo wydarzeń. Zgodnie z planem stanąłem w Niedzielny poranek (??) na starcie Koszalińskiego maratonu Nocna Ściema. I w zasadzie to tylko to było zgodne z planem.

Ostatnie próby poskładania jakiejś sensownej formy biegowej szły dobrze. Nie rewelacyjnie, ale dobrze. Pracowałem nad odzyskaniem szybkości, skupiłem się na dystansie 5km, Na tydzień przed startem wyglądało to już całkiem dobrze – ocierałem się o 20min i czułem, że do granicy jeszcze sporo brakuje. A potem przyszedł masakryczny tydzień w pracy, została nas połowa składu. Jak wracałem do domu, to ostatnie o czym myślałem, to bieganie. I w efekcie nie przebiegłem nic. Totalnie nic. Nawet nie wypróbowałem opasek kompresyjnych które zamówiłem u Grześka. Mimo to twardo nastawiałem się na 3:20. Czułem się dobrze, nic nie bolało, brakowało tylko dłuższych wybiegań – może się uda…

Na kilka dni przed wyjazdem Paweł stwierdził, że nie wyrobi czasowo. W sumie się nie dziwię – studia zaoczne plus młyn który ma w pracy… No, ale wiadomość  przykra, w końcu to miał być jego pierwszy maraton. Pomagała myśl, że nie zostanę sam, w końcu miała jechać ze mną Asia. Coś tam się licytowała ze mną, że zrobię ten maraton szybciej, niż ona połówkę i to ja będę czekał na mecie…

W końcu przyszła sobota. Śnieżna sobota. Sobota zimna. I na dokładkę wietrzna. Niby prognozy zapowiadały, niby wiedzieliśmy, że ma być śnieg… dobrze chociaż, że zimówki już były w aucie, bo było by krucho. Co ciekawe, taka pogoda towarzyszyła nam tylko do Poznania – dalej jak ręką odjął, czysto i cicho. A ponoć Wrocław to najcieplejsze miasto w Polsce. Korzystając z tego, że warunki bardziej sprzyjały wyjściu z auta, postanowiliśmy zatrzymać się na jedzenie. „O, to ta knajpa, w której zatrzymałem się rok temu! zawracamy!” No i zawróciliśmy. Traf chciał, że w zajeździe odbywały się… gody. Nigdy nie byłem na takiej imprezie, ale wyglądało dla mnie jak spokojniejsza odmiana wiejskiego wesela. Na szczęście znalazło się dla nas miejsce na uboczu. Standardowe ruskie, a na pierwsze danie… cebulowa! Jadłem ją rok temu, więc dlaczego tym razem nie?… no nie…? ehh…

W końcu dotarliśmy do Koszalina. Zapas czasu spory, a przecież mieliśmy co robić: rejestracja, spacer do pizzeri, pyszny makaron ze szpinakiem, kolejny spacer, znowu wizyta w rejestracji, przygotowanie sprzętu… z każdą chwilą robiło się chłodniej, a przynajmniej tak to odbieraliśmy. W końcu, nie mając się gdzie podziać, poszliśmy do centrum handlowego, gdzie w multikinie miała się odbyć odprawa oraz… seans filmowy. Podobnie jak rok temu, tak i tym razem można się było trochę oderwać od myśli o maratonie i obejrzeć film na dużym ekranie. Trochę, bo film, rzecz jasna, traktował o bieganiu. Town of Runners, dokument opowiadający o bieganiu w Etiopii. Więcej o nim kiedy indziej, w każdym razie historia dzieci biegających w afryce zostawiła u mnie mieszany nastrój na nadchodzący wysiłek. Nie pozostawało jednak nic innego jak wstać z przyjemnego fotela i wrócić na mróz…

Zdjęcie Autorstwa Adama Kazimierskiego

C.D.N.

Read Full Post »

Festiwal biegowy. Był. W zasadzie, to już dawno. Na kilka dni po powrocie do domu zacząłem pisać. I tak jakoś to zawisło, niemal skończone. I wisiało by tak dalej, gdyby nie pewna piękna Pani, która uparcie twierdzi, że nie ma co czytać. Zażądała (właśnie tak, zażądała!) relacji. Zabrała mi z rąk książkę („Achaja” Ziemiańskiego, polecam), zrzuciła mnie z kanapy i kazała usiąść przed notebooka. Jakbym mało czasu spędzał przed kompem… No to się doigrałaś moja Pani. Poniżej odgrzany kawałek który wyprodukowałem kawał czasu temu, i krótkie dokończenie (pisane kursywą). Miłej lektury…

Ostatnio normalnym jest, że jest inaczej. Jeszcze trochę i czymś innym będzie to co normalne. Na razie jednak to co działo się w miniony weekend podpada pod kategorię „inaczej”. Stąd i, po skomplikowanym wstępie, inny rodzaj wpisu:

Uczucia: Nie od dzisiaj wiadomo, że długie bieganie wiąże się z wieloma, często sprzecznymi uczuciami. Tak było i tym razem. Na miejsce dotarliśmy (Asia, Paweł i ja) spóźnieni, głodni i poddenerwowani. Odprawa nam umknęła, rejestracji trochę się naszukaliśmy, na jedzenie nikt nie miał już sił. przed 22. padliśmy na materace, żeby złapać jeszcze chwilę snu. A gdy otworzyłem oczy, ambiwalentnych odczuć było jeszcze więcej…

Ulga: Idąc do strefy startowej dowiedziałem się, że brakuje mi jednego worka na przepak – w tym roku bowiem dostaliśmy 4 worki (o czym pewnie było mówione na odprawie), w tym jeden na metę. Pech chciał, że pominąłem i jeden worek i jedną naklejkę, więc o niedoróbce dowiedziałem się na ostatnią chwilę. I to jakby przeważyło – od pobudki czułem, że ja tak na prawdę nie chcę dzisiaj biec 100km, że nie to nie będzie fajne. Powiedziałem Asi i Pawłowi, że biegnę tylko 33km, tak jak oni. Ustalamy, że pociągnę Pawła. Schodzi ze mnie powietrze i czuję się dużo lepiej. będzie inaczej niż zwykle – wolniej, krócej, przyjemniej. Ulga. Na starcie spotykam sporo znanych twarzy, między innymi Grześka Łuczko, który też właśnie zdecydował się skrócić dystans. Znowu nie wyszło nam ściganie się na tej trasie.  Dochodzi trzecia, ustawiam się z innymi zawodnikami setki, obok Pawła Pakuły i Maćka Więcka. Słyszę tylko, że Paweł nie oddał przepaków, a Maciek namawia go do wspólnego biegu, po czym jest sygnał do startu. Przebiegam matę i usuwam się na bok. Ciekawie patrzy się na peleton z tej perspektywy. Gdy przebiegają ostatnie osoby, wracam przez matę do strefy startowej. Drugi start zaliczam 20min później już z Pawłem.

Irytacja: Wzeszło słońce, można już wyłączyć czołówki. dobiegamy do schroniska na około 22km. Ciepła herbata to super sprawa, zwłaszcza, jak pada deszcz. Paweł łapie dwa kubeczki, ja jeden i maszerujemy dalej, aby nie tracić czasu i nie stygnąć. Dookoła totalny śmietnik – kubeczki, butelki, papierki… ludzie to jednak świnie, myślę sobie. Dobrze chociaż, że blisko punktu, to pewnie organizatorzy posprzątają. Ale mimo wszystko wkurza mnie, jak widzę coś takiego. Gdy kończymy z Pawłem herbatę, zgniatam wszystkie kubki i pakuję do nerki. Nie umrę od 20g więcej. Kilka kilometrów dalej mijamy się z kilkoma zawodnikami. Nagle jeden z nich w biegu zdejmuje plecak, wyciąga paczkę migdałów i wyrzuca na ścieżkę. Skacze mi ciśnienie. Na moje pytanie co robi, słyszę, że „ktoś to znajdzie i sobie podniesie”. Ciśnienie skacze mi jeszcze bardziej. Biegniemy dalej, a ja staram się utrzymać dystans od tego człowieka. Była i irytacja innego rodzaju. Na liczniku ponad 30km. Paweł kiepsko się trzyma, co chwilę powtarzam mu, że to już, że zaraz koniec. Bo przecież bieg nazywa się 33km. Coś mi w głowie kołacze, że rok temu ten punkt był ciut dalej, ale chyba tylko o 200-300m. wpadamy na asfalt, licznik pokazuje niemal 33km. Pytamy strażaka przy moście ile jeszcze do mety, słyszymy, że 3km. Pawłowi rzednie mina. Mi tam wszystko jedno, mogę biec, ale w sumie – człowiek się żyłuje, a tu prezent i prawie 10% trasy więcej. niedomówienie które wprowadziło sporo zamieszania. A wystarczyło zmienić nazwę biegu i po problemie…

Duma: Asia. Moja kochana Asia. Dotychczas jeździła wspierać mnie, tym razem zdecydowała się wystartować sama. I to z grubej rury – na 33km. Rozłączamy się już na starcie, Paweł walczy o wynik, Asia o zmieszczenie się w limicie. Mijają godziny, warunki na trasie paskudne – wieje, pada raz mocniej, raz słabiej.  Obiecałem nie dzwonić przed końcem limitu. Jesteśmy w okolicach 24km gdy dzwoni telefon. Ma dość, ale wytrwale brnie dalej. Mówi, że jadą za nią na quadzie, podobno jest ostatnia i zamyka bieg. Chyba motywuje ją to do dalszej walki. Rwie nam zasięg, trudno się zdzwonić ponownie. W końcu się udaje. ustalamy, że jak następny raz dojedzie do niej quad, to zejdzie z trasy. Zrobiła w sumie 20km. Debiutantka, prawie bez treningów, przy kiepskiej pogodzie, nocą w górach, sama… a przecież od tylu sprawniejszych osób słyszę, że się boją zacząć przygodę z ultra. Spotykamy się w krynicy na deptaku, czeka na nas. Owinięta folią NRC, zmęczona ale uśmiechnięta. I już się odgraża, że za rok tu wróci i rozprawi się z tą trasą. No i jak tu nie być dumnym? Bijąc w ton Marcina Kargola: Mam biegającą kobietę i jestem z tego dumny! (niezależnie od tego, że jestem z niej dumny z wielu innych powodów 😉 )

Paweł to inna historia. Tą obserwowałem osobiście. Nasza taktyka zakładała, że podejścia robimy mocnym marszem a zyskujemy czas na zbiegach. Cel: 4,5h Gdy zaczyna psuć się pogoda, zaczynam wątpić. Mimo to pierwsze kilometry lecą ok. Ci którzy minęli nas na rozpaczliwym starcie, wymiękają na podejściach. Mijamy kolejnych zawodników bez większych problemów. Paweł co jakiś czas sygnalizuje, jakie ma tętno, ja staram się kontrolować tempo. Co jakiś czas opierniczam Pawła, żeby nie zapominał o piciu. Gdy kończy się największe podejście na trasie Paweł jest już lekko zmęczony, ale uśmiechnięty. Ja jednak wiem, że najgorsze dopiero przed nami. Już pierwsze bardziej strome zbiegi pokazały mi, że Paweł nie da rady zbiegać tak agresywnie jak ja. I w sumie nic dziwnego, bo podobnie jak rok temu zlatuję na granicy rozsądku wymijając wszystkich którzy trafiają się przede mną. Pamięć płata mi figla, co chwilę wydaje mi się, że to już, że zaraz będziemy zbiegać tym cholernym długim zbiegiem. Utwierdzam w tym Pawła i wychodzę na strasznego kłamcę. Mimo to Paweł dzielnie napierał do przodu. Na którymś zbiegu miał jednak pecha – wyrżnął z rozpędem w niewidoczny wśród liści pieniek. Coś tam chrząknął, że boli i pobiegł dalej, więc doszedłem do wniosku, że nie jest źle. Mimo to widać było, że powoli zaczyna mieć tego dość. W końcu zaczął się zbieg do doliny. Na samą myśl o zbieganiu Paweł robił się blady. Patrzę na garmina i mówię, że zostały 3km do mety i jak się zepniemy, to może być te 4,5h. I przyspieszamy. Paweł leci na równi ze mną, jakby wyłączył bezpieczniki. Mijamy w sumie ze 30 osób. Krzywi się i krzywi, ale leci dalej. A bieg nie chce się skończyć. Już nawet mnie to zaczyna męczyć. W pewnym momencie ścieżka ostro spada na leśną drogę. Skacząc przytrzymuję się gałęzi zwisającej z góry. Oglądam się i widzę, jak Paweł z pełnym impetem spada w dół i chwyta się tej samej gałęzi. Chwyta i nie puszcza, wisi tak z zamkniętymi oczyma dłuższą chwilę. W końcu rozdygotany puszcza. Chyba sam nie wierzył, że może tak zbiegać. 

I tak to było, już ponad miesiąc temu. Czas leci, kolejne starty odpuszczam, Trudy, Tułacz, za tydzień na Harpa też nie jadę… Za to już za dwa tygodnie w tym samym składzie staniemy na stadionie w Koszalinie. Paweł zrobił znaczne postępy i spróbuje złamać 4h na swoim pierwszym maratonie, a Asia zmierzy się z połówką. A ja? A ja jeszcze nie wiem, na ile mnie stać. Zobaczymy przed startem.

Read Full Post »