Gdy dwa miesiące temu zapisywałem się na maraton w Koszalinie, miałem ambitne plany. Forma dopisywała, plan treningowy zakładał dalszy rozwój i wszystko wskazywało na to, że to będzie naprawdę szybki bieg.
Po ostatnim byczeniu się na SPA wróciłem lekko podziębiony. „To nic”, powtarzałem sobie. Mimo to, z dnia na dzień było coraz gorzej, za dnia marzyłem, aby była już noc, w nocy nie mogłem doczekać się świtu. Po przebudzeniu w środę rano przez głowę przeszło mi, że w ten weekend mam być w Koszalinie. Mocno się wahałem. W czwartek Agnieszka zaoferowała się jechać ze mną, a ja czułem się odrobinę lepiej. „pojadę, a co!”. No to pojechałem…
Polska to piękny kraj. Każdą porą roku, ale tym razem dane mi było pozachwycać się urokami jesieni. Okolice Szczecinka, tak przeze mnie ukochane, mijałem niestety nocą. „Cóż, pooglądam jak będziemy wracać”. Ulice puste, pomimo, że to długi weekend. Na miejsce docieramy bez niepotrzebnych problemów i przestojów.
Dojeżdżając na stadion zgrzytałem zębami – „to jakaś cholerna góra!”. Po rejestracji poszliśmy na pasta party ufundowane przez organizatora, gdzie dalej miałem okazję ścierać szkliwo, widząc kolejny sążny podbieg. Mocno zrewidowane po chorobie plany właśnie legły w gruzach. Na pocieszenie był makaron. Po makaronie odprawa i film w kinie – przynajmniej udało mi się na moment zapomnieć, jak bardzo będzie boleć – patrzyłem jak bolało bohatera filmu („127h”). Nie ma to jak wykorzystać cudze nieszczęście…
Przed startem podniosła się mgła, zrobiło się jakieś 5-6 stopni. Jest mi niedobrze, chcę sobie odpuścić ściganie i zrobić przebieżkę – tu na szczęście motywuje mnie Aga. Co ja bym tam bez niej zrobił tej nocy…
Start, jakiś taki magiczny, po ciemku na bieżni stadionu. Zaraz za stadionem dają się poznać górki, zwłaszcza zbiegi. Na pętli (a tych było osiem), były dwa – dłuuugie i całkiem strome, biorąc pod uwagę, że to nie bieg górski. Cały czas powtarzam sobie, że biegnę za szybko. Żołądek protestuje. Po pierwszym okrążeniu Aga daje mi butelkę picia. Mam problem cokolwiek przełknąć. Żołądek protestuje coraz bardziej. Nagle Łup! nie, nie upadłem, tylko poczułem, że muszę zejść z trasy. Wypatruję ciemny zaułek i załatwiam potrzebę. Nooo nie, to jakaś masakra. Chcę sobie odpuścić, zataczam się biegnąc dalej. Na stadionie nie biorę nic, oddaję tylko butelkę Adze. Przez telefon mówię jej, że może nie stać na zimnie bo i tak nic nie przełknę, postanawia dalej mnie wspierać. Tempo cały czas jest ok, ale już wiem, że niedługo zmięknę, nie dam rady trzymać go w takim stanie. Zwalniam, żołądek odrobinę się uspokaja. Na półmetku mam jakieś 3min zapasu do 3:30, po cichu zaczynam myśleć o 3:35 Po kolejnym okrążeniu myślę już o 3:40 i tej myśli trzymam się przez jeszcze dwa okrążenia. Wybiegając na ostatnie krzyczę, jak bardzo mi się nie chce – trochę pomaga. Mimo to wiem już, że na nic więcej jak 3:45 nie mam szans, a i to może nie wyjść. Podjeżdża do mnie człowiek na rowerze – Krzysiek. Jest jednym z orgów, zajmuje mnie rozmową. Pomaga utrzymać bieg, chociaż tempo jest tragiczne. Zostawia mnie jakieś 2km przed metą w dużo lepszym nastroju, udaje mi się nawet przyspieszyć. Na metę wpadam sprintem, ale jak zobaczyłem, że 3:45 już przeleciało, jakoś nie chciało mi się urywać sekund.
Bieg był niesamowity. Atmosfera nocnego Koszalina przykrytego mgłą, atrakcje i gadżety przygotowane przez organizatora, rodzinna atmosfera, jakiej nie sposób doświadczyć na dużych biegach… nie poszło tak, jak mogło by pójść. A może nie mogło pójść inaczej? Przynajmniej mam powód, żeby przyjechać za rok.
A polska jesienią jest naprawdę piękna!
Autorem zdjęć zamieszczonych w wpisie jest Michu Derewecki,
za które to zdjęcia bardzo dziękuję.
Read Full Post »