Nie, nie wygrałem Harpagana. Nie musiałem.
Marcin rzucił się na trasę 100km i tym razem nie mieliśmy jak zgrać transportu. Ale nie miałem powodów do narzekań – towarzystwa dotrzymała mi moja Asia oraz Nika. 370km przez piękną, wiosenną Polskę, najpierw przy zachodzącym słońcu, później przy deszczowej i burzowej nocy. towarzyszyła nam jeszcze muzyka, między innymi ta podlinkowana wyżej. I dobrego nastroju nie zdołał nawet zepsuć kontakt z podstarzałymi weselnikami, nie do końca jadalne pierogi, czy w końcu wtopa nawigacyjna tuż przed metą.
Na miejsce dojechaliśmy w środku nocy i szybko znaleźliśmy sobie kawałek korytarza odgrodzonego taśmami – organizatorzy stwierdzili, że sklepik już się zwinął i możemy się rozłożyć, co bardzo nas robiło. Matrix puszczony na notebooku odrobinę utrudniał sen, ale przecież wolontariusze to też ludzie – muszą jakoś przetrwać tą noc. W efekcie nie wiem, ile przespałem, ile przeleżałem, ale rano obudziłem się w dobrym nastroju około 6.00
Mógłbym opisywać, ile pozytywnej energii otrzymałem od dziewczyn przed startem. mógłbym godzinami wracać w myślach do momentu, jak przed startem leżeliśmy przytuleni do siebie i jak ładowałem baterie. Ale słowa tego nie oddają. W końcu trzeba było wyjść na mokry poranek (prognoza mówiła o pięknym słońcu i wysokiej temperaturze). Przed wyjściem spotkałem Krasusa, idąc do strefy startowej wpadłem na Konwalie, tym razem w składzie ograniczonym do Marka i Władka.
Rozdanie map, rzut oka na pierwszy Pk, sygnał do startu i lecimy. Mocno. Czuję się naprawdę dobrze i jestem głodny rajdowania. Wiem, że będę cierpiał z powodu tego mocnego początku, ale mimo to lecę na czele peletonu. Konwalie coś się krzywią, że „znowu” czym oczywiście jeszcze bardziej mnie podjudzają. Przed pk równa się ze mną Piotrek na którym tempo wydaje się nie robić wrażenia. Pk1 podbijam jako pierwszy i niewiele myśląc zbiegam na bagna, gdzie… utykam. tak totalnie, padający deszcz zrobił swoje. Mimo to ogarnia mnie błogostan. Rajdy to narkotyk? Zdecydowanie na mojej twarzy było to widać, gdy zanurzyłem się po pas w błocie. Jeeezu, jak mi tego ostatnio brakowało. W końcu wychodzę i razem z Piotrkiem i Tomkiem Grabowskim próbuję bagien kawałek dalej. Wyglądało to tak: bagienko, strumień, bagno, bagno, rów, bagno, droga. No, ale w końcu przeszliśmy, może nie optymalnie, ale tak jak zaplanowałem. No dobra, nie do końca wiemy, gdzie jesteśmy, więc jednak nie o to chodziło… lecimy przecinką do „drogi na skarpie”, która okazuje się… rzeczką. Cóż, kolejne zanurzenie, tym razem z czystym dnem, więc jest nawet przyjemnie i buty się czyszczą z błota. Chłopaki wprowadzają mnie na pk, podbijamy i lecimy. Sugeruję inny przelot niż oni, po chwili myślenia na skrzyżowaniu lecimy po mojemu. W drodze odłącza się Piotrek, chce lecieć swoim wariantem. Nawiguję ja, Tomek od czasu do czasu wyraża swoje zdanie. Lecimy do „skraju lasu”, takiego ładnego, równego, w dodatku leci wzdłuż niego droga… ale coś jest nie tak, za długo go nie ma. Wypadamy na polankę, spotykamy rowerzystów, pytają o pk. lecimy kawałek dalej, widać namiot i lampion. O co kurna kaman?… … … ups… to nie był skraj lasu, tylko łączenie map. No nic, mieliśmy farta i wyszło samo. Do pk4 przelot na pierwszy rzut oka skomplikowany, ale w efekcie na drogi wpadamy całkiem zgrabnie, tempo cały czas bardzo mocne. Prawie nie piję, wylewam picie z bukłaka, nic jeszcze nie zjadłem, a baterie trzymają. Dziwne, ale podoba mi się. Podbijamy pk4, Tomek ucieka za potrzebą, ja myślę nad mapą, w tym momencie lecą z naprzeciwka Konwalie – my tak prujemy, a oni są tak blisko, niedobrze… do pk5 tempo jeszcze rośnie, a ja wykonuję zaplanowany wariant… prawie do końca. Lekkie zawahanie przed punktem, ale w końcu między drzewami dostrzegam namiot. Na punkt wbiegam śpiewając „jestem zaje*isty”. Zegarek sugeruje abstrakcyjny czas <5h cóż, zobaczymy. Jak staję, jest już niefajnie, mięśnie są z kamienia. ale mimo to biegnę. Przecież nie damy się zjeść Konwaliom, prawda?
Mam wytartą mapę przy zgięciu, więc nie wiem, jak zrobić przelot. Tomek mówi, że na rzecze w miejscu o które pytam jest mostek. Super, nie będziemy pływać. Lecimy, ciut wolniej, ale lecimy. jedna rzeka, w lewo, druga rzeka… ups, mostku nie ma, jest tylko dojazd. Tomek nie myśląc dużo wskakuje do wody. Idę za nim wydając dźwięki które zdziwiły mnie samego. W końcu brakuje mi dna pod stopami, trzeba pływać. mam z tym problem, ale docieram do brzegu. Mam problem złapać oddech z szoku temperatur, mam masę wody w nerce i butach a na dokładkę zalałem mapę. Gdyby Tomek nie wszedł tak bezmyślnie stałbym tam i myślał 10min. A tak mamy to za sobą.
Od tej pory Tomek nawiguje, ja się trochę wyłączam. Podbijamy pk6, nie mam już ochoty się ścigać, utrzymuję tylko tempo, w końcu wyłączyły się baterie. Coraz częściej myślę o tym, że na mecie czekają dziewczyny, to pomaga. Trochę się kręcimy, Tomek chyba nie może się zdecydować na jeden wariant. Wpadamy na Konwalie, którzy lecą z przeciwnej strony i łączymy się w kupę. Ok, nie będzie ścigania, przynajmniej na razie. Mijamy wioskę, wpadamy na pola… patrzę na kompas i coś mi nie gra. W końcu odłączamy się z Tomkiem, ale wychodzi, że też lecimy źle. kręcenie się w kółko trwa, w końcu Tomek się odnajduje i wracamy w stronę pk. Niedobrze, spora wtopa. O 5h można zapomnieć. Na wyjściu z pk dzwoni Nika, mówię jej, że zepsuła mi śmierć, bo właśnie umierałem, oraz że będę za około 1h. nie nawiguję, trzymam się chłopaków. W pewnym momencie puszczam muzykę, zaczynam śpiewać. Lecę na oparach, na psychice a nie na nogach, w pewnym momencie to nawet ja dyktuję tempo. Niestety, do mety to nie wystarcza, odpadam a Tomek oddaje mi mapę. Dogania mnie Piotrek który kieruje mnie na właściwą drogę, a później Marek który odpadł kawałek przede mną. We dwóch turlamy się do mety i podbijamy karty w tej samej chwili, z czasem… no właśnie jakim?
Tuż przed metą Marek mówi mi, że zmieścimy się poniżej 6h. Coś mi nie pasuje, ale już nie umiem myśleć. Oddając kartę i patrząc na wydruk widzę 5:24. Co jest? No tak, Marek się pomylił. Tak więc poprawiłem życiówkę o 40min. A przynajmniej tak uparcie powtarzam. No bo przecież między 5:24 a 6:14 jest 40min prawda? No właśnie.
Na mecie czekały na mnie dziewczyny. Przytuliły, zaprowadziły za rączkę do budynku, porozciągały, wysłały pod prysznic… tak można umierać. Po prysznicu posiłek z Jankiem Lenczowskim który przyjechał testować nowy system śledzenia zawodników, i Tomkiem który przybiegł na metę 11min przede mną. Od wyjazdu z Wrocławia cały ten czas byłem szczęśliwy. Powodów do radości miałem dużo, od towarzystwa, przez dobry wynik, po świadomość, że przerwa dobrze mi zrobiła. I nie musiałem wygrywać Harpagana, żeby czuć się wygranym.
A po tym wszystkim było znowu 370km przez piękną Polskę i kolejna przygoda, która nie jest już tematem tego wpisu…
Zdjęcia Autorstwa Asi