Izery. Wyrypa. Miało być swojsko (najbliższy rajd w ramach pucharu), spokojnie (organizatorzy na ten rok zamówili pogodę) i z uśmiechem na ustach. Wyszło… wyszło prawie tak, jak planowałem.
Piątek. W pracy masakra, wychodzę 17.15 nieprzytomny. Rano zdecydowałem, że przebijanie się przez cały wrocław w godzinach szczytu to nie jest coś, co chcę przeżyć i teraz dziękuję sobie za tą decyzję. Jadę do domu, gdzie nieprzytomny padam na łóżko. czuję, że jakbym wyjechał teraz, to nie byłbym w stanie dojechać do bazy. budzę się o 1.00 w nocy, jem „obiad”, pakuję się i wio na trasę. Nie czuję się za dobrze, na szczęście to niecałe dwie godziny, trasą którą znam. na miejsce docieram przed piątą rano, bazę pokazują mi… czesi, którzy właśnie wyszli na drugą pętlę setki! Za pomoc bardzo dziękuję. Pozostaje mi godzina kimania na kanapie w aucie.
pobudka nie jest przyjemna. Po raz któryś już od piątkowego poranka mam ochotę rzucić to wszystko w diabły. Na szczęście na odprawie spotykam sporo znajomych twarzy i w czasie rozmów odzyskuję dobry humor. Nigdzie nie widać Wojtka Wanata… Po rozmowie z Jankiem Lenczowskim postanawiamy zacząć wspólnie i sprawdzić, jak to będzie.
Cały czas jestem lekko śnięty, nie do końca kontroluję to, co robię. Możliwe, że właśnie dlatego decyduję się biec z Jankiem. Sygnał do startu, ruszamy. Decydujemy się na wariant od zachodu, przeciwnie do wskazówek zegara. Pomimo lekkich wpadek nawigacyjnych tempo mamy dobre. Nie tylko my, ponieważ cały czas widzimy w okolicy kilku innych zawodników. Docieramy do zadania specjalnego, tutaj LOPki z zaliczaniem podziemi. Źle interpretuję mapę, myślę, że do podziemi można zejść z obu stron czerwonej linii. Kosztuje nas to kilka minut i dołożone metry po własnych śladach. Same podziemia super, robią wrażenie. Z zachwytu nie koncentruję się kompletnie na tym, co robię, na którymś zwężeniu zaliczam guza i tracę okulary (rozpoczyna się akcja poszukiwawcza). Dalej nie mogę się skupić, długo szukamy punktu w słabym świetle naszych latarek (ja nie zabrałem nawet czołówki). Powrót na powierzchnię, jesteśmy gdzieś w okolicach siódmego miejsca. Lecimy dalej wzdłuż rzeki uparcie chcąc ją przekroczyć. W końcu znajdujemy dogodne miejsce, sru do wody i już jesteśmy po drugiej stronie… tylko po co? Patrzę na mapę, wychodzi, że nie musieliśmy tego robić. Zresztą za 200m wpadamy na most, którym przeszła reszta zawodników. Ostra wspinaczka na skarpę i lądujemy na asfalcie. Słońce daje w kość, coś dziwnie mocno… no tak! Zostawiłem w aucie buffa, nie mam go przecież na głowie! pięknie…
Dalej zapowiada się długi przelot wzdłuż jeziora. Piękne widoczki, sielanka normalnie. Aż chce się… biegać! Tak, ten odcinek biegowo pasował mi bardzo. W okolicach pierwszego ośrodka wypoczynkowego rozdzielamy się z Jankiem, spotkamy się znowu dopiero na mecie. Samotnie dalej biegnę wzdłuż jeziora, z przodu widzę dwie osoby. Przyciskam i na punkt wpadamy razem – Okazuje się, że to Grzesiek z kolegą. Bezczelnie wiozę się za nimi przez trudniejszy odcinek i przyśpieszam, gdy wpadamy znowu na szlak. Zrównujemy się znowu na granicy lasu przed kolejnym zadaniem specjalnym i tu też widzimy się po raz ostatni. Oni wtapiają pk1 (o czym dowiaduję się na mecie), ja zaś zaliczam wielką wtopę z punktami pk2, pk3 oraz pk7 głównej trasy. W efekcie dokładam ładny kawałek i na pk5 lecę bardzo oryginalną trasą. Po wyjściu z zadania specjalnego dopada mnie… żołądek. Aghrrr! Powtórka z zeszłego roku. A ja nie mam papieru toaletowego!
(…) fragment który należało ocenzurować ze względu na dobry smak
Mam problem biec. Nogi są ok, ale jak tylko się rozbujam, żołądek znowu protestuje. Do tego palące słońce daje się coraz bardziej we znaki. Pozostaje marszobieg. Nawigacyjnie odcinek nie jest trudny, niskie tempo sprzyja poprawnej nawigacji i ew. błędy wychwytuję zanim przejdą w błędy „duże”. Na dwa punkty przed metą żołądek odrobinę się uspokaja, co pozwala przyspieszyć, zwłaszcza po otrzymaniu butelki wody od chłopaka w mijanej wiosce. Patrzę na zegarek, jakby się mocno uwijać, to jeszcze będzie poniżej 7h… niestety, na ostatnim pk nie dostrzegam na mapie ścieżki prowadzącej do punktu. kręcę się po krzakach, wracam na drogę, dopiero teraz znajduję odpowiednie miejsce. Czas leci, przyspieszam. Na szczęście droga jest prosta jak drut. Na metę wpadam w pełny, biegu, niestety minutę po 14stej. Daje mi to 9. pozycję. kilkanaście minut po mnie wpada Grzesiek z Kolegą. Cóż, udało się odkuć za Włóczykija, nawet jeśli Grzesiek nie był dzisiaj w formie. A wygrał Janek, który po odłączeniu się mocno przyspieszył i opędzlował trasę w ponad 1,5h szybciej (na spółkę z człowiekiem z Inov-8).
Tak naprawdę, to nie poczułem, że to było to 50km. Trasa przebiegła mi szybko. Myślę, że to sprawa pięknych widoków, urozmaicenia przy pomocy zadań specjalnych i pogody, która może do biegania najlepsza nie była, ale uwydatniała urok okolicy. Co tu dużo mówić, ładny ten nasz Dolny Śląsk. Boli trochę fakt, że mogło być z pół godziny szybciej, gdyby nie sensacje na trasie, ale tylko trochę. Biegowo jest ok, teraz pozostaje tylko utrzymać formę i skupić się na innych aspektach.