Feeds:
Wpisy
Komentarze

Archive for Sierpień 2011

IWW

Izery. Wyrypa. Miało być swojsko (najbliższy rajd w ramach pucharu), spokojnie (organizatorzy na ten rok zamówili pogodę) i z uśmiechem na ustach. Wyszło… wyszło prawie tak, jak planowałem.

Piątek. W pracy masakra, wychodzę 17.15 nieprzytomny. Rano zdecydowałem, że przebijanie się przez cały wrocław w godzinach szczytu to nie jest coś, co chcę przeżyć i teraz dziękuję sobie za tą decyzję. Jadę do domu, gdzie nieprzytomny padam na łóżko. czuję, że jakbym wyjechał teraz, to nie byłbym w stanie dojechać do bazy. budzę się o 1.00 w nocy, jem „obiad”, pakuję się i wio na trasę. Nie czuję się za dobrze, na szczęście to niecałe dwie godziny, trasą którą znam. na miejsce docieram przed piątą rano, bazę pokazują mi… czesi, którzy właśnie wyszli na drugą pętlę setki! Za pomoc bardzo dziękuję. Pozostaje mi godzina kimania na kanapie w aucie.

pobudka nie jest przyjemna. Po raz któryś już od piątkowego poranka mam ochotę rzucić to wszystko w diabły. Na szczęście na odprawie spotykam sporo znajomych twarzy i w czasie rozmów odzyskuję dobry humor. Nigdzie nie widać Wojtka Wanata… Po rozmowie z Jankiem Lenczowskim postanawiamy zacząć wspólnie i sprawdzić, jak to będzie.

Cały czas jestem lekko śnięty, nie do końca kontroluję to, co robię. Możliwe, że właśnie dlatego decyduję się biec z Jankiem. Sygnał do startu, ruszamy. Decydujemy się na wariant od zachodu, przeciwnie do wskazówek zegara. Pomimo lekkich wpadek nawigacyjnych tempo mamy dobre. Nie tylko my, ponieważ cały czas widzimy w okolicy kilku innych zawodników. Docieramy do zadania specjalnego, tutaj LOPki z zaliczaniem podziemi. Źle interpretuję mapę, myślę, że do podziemi można zejść z obu stron czerwonej linii. Kosztuje nas to kilka minut i dołożone metry po własnych śladach. Same podziemia super, robią wrażenie. Z zachwytu nie koncentruję się kompletnie na tym, co robię, na którymś zwężeniu zaliczam guza i tracę okulary (rozpoczyna się akcja poszukiwawcza). Dalej nie mogę się skupić, długo szukamy punktu w słabym świetle naszych latarek (ja nie zabrałem nawet czołówki). Powrót na powierzchnię, jesteśmy gdzieś w okolicach siódmego miejsca. Lecimy dalej wzdłuż rzeki uparcie chcąc ją przekroczyć. W końcu znajdujemy dogodne miejsce, sru do wody i już jesteśmy po drugiej stronie… tylko po co? Patrzę na mapę, wychodzi, że nie musieliśmy tego robić. Zresztą za 200m wpadamy na most, którym przeszła reszta zawodników. Ostra wspinaczka na skarpę i lądujemy na asfalcie. Słońce daje w kość, coś dziwnie mocno… no tak! Zostawiłem w aucie buffa, nie mam go przecież na głowie! pięknie…

Dalej zapowiada się długi przelot wzdłuż jeziora. Piękne widoczki, sielanka normalnie. Aż chce się… biegać! Tak, ten odcinek biegowo pasował mi bardzo. W okolicach pierwszego ośrodka wypoczynkowego rozdzielamy się z Jankiem, spotkamy się znowu dopiero na mecie. Samotnie dalej biegnę wzdłuż jeziora, z przodu widzę dwie osoby. Przyciskam i na punkt wpadamy razem – Okazuje się, że to Grzesiek z kolegą. Bezczelnie wiozę się za nimi przez trudniejszy odcinek i przyśpieszam, gdy wpadamy znowu na szlak. Zrównujemy się znowu na granicy lasu przed kolejnym zadaniem specjalnym i tu też widzimy się po raz ostatni. Oni wtapiają pk1 (o czym dowiaduję się na mecie), ja zaś zaliczam wielką wtopę z punktami pk2, pk3 oraz pk7 głównej trasy. W efekcie dokładam ładny kawałek i na pk5 lecę bardzo oryginalną trasą. Po wyjściu z zadania specjalnego dopada mnie… żołądek. Aghrrr! Powtórka z zeszłego roku. A ja nie mam papieru toaletowego!

(…) fragment który należało ocenzurować ze względu na dobry smak

Mam problem biec. Nogi są ok, ale jak tylko się rozbujam, żołądek znowu protestuje. Do tego palące słońce daje się coraz bardziej we znaki. Pozostaje marszobieg. Nawigacyjnie odcinek nie jest trudny, niskie tempo sprzyja poprawnej nawigacji i ew. błędy wychwytuję zanim przejdą w błędy „duże”. Na dwa punkty przed metą żołądek odrobinę się uspokaja, co pozwala przyspieszyć, zwłaszcza po otrzymaniu butelki wody od chłopaka w mijanej wiosce. Patrzę na zegarek, jakby się mocno uwijać, to jeszcze będzie poniżej 7h… niestety, na ostatnim pk nie dostrzegam na mapie ścieżki prowadzącej do punktu. kręcę się po krzakach, wracam na drogę, dopiero teraz znajduję odpowiednie miejsce. Czas leci, przyspieszam. Na szczęście droga jest prosta jak drut. Na metę wpadam w pełny, biegu, niestety minutę po 14stej. Daje mi to 9. pozycję. kilkanaście minut po mnie wpada Grzesiek z Kolegą. Cóż, udało się odkuć za Włóczykija, nawet jeśli Grzesiek nie był dzisiaj w formie. A wygrał Janek, który po odłączeniu się mocno przyspieszył i opędzlował trasę w ponad 1,5h szybciej (na spółkę z człowiekiem z Inov-8).

Tak naprawdę, to nie poczułem, że to było to 50km. Trasa przebiegła mi szybko. Myślę, że to sprawa pięknych widoków, urozmaicenia przy pomocy zadań specjalnych i pogody, która może do biegania najlepsza nie była, ale uwydatniała urok okolicy. Co tu dużo mówić, ładny ten nasz Dolny Śląsk. Boli trochę fakt, że mogło być z pół godziny szybciej, gdyby nie sensacje na trasie, ale tylko trochę. Biegowo jest ok, teraz pozostaje tylko utrzymać formę i skupić się na innych aspektach.

Read Full Post »

No bo jak mógłbym nie umieścić zdjęcia, na którym jestem na podium w takim towarzystwie? 😀
Podium

Warto zwrócić uwagę na dwóch Panów po lewej, a dokładniej na to, na jakiej wysokości są ich stopy, a na jakiej głowy 😉

Read Full Post »

-„To na co jedziesz, to setka, czy pięćdziesiątka?”
-„setka, ta z kajakami, co rok temu byłem”
-„A. Ale to w pucharze chyba nie jest? To po co jedziesz?”
-„…”

Tak wyglądała moja rozmowa z ojcem w dniu wyjazdu. No właśnie, po co jadę? Powodów było wiele. Rok temu był to pierwszy rajd, na którym zrobiłem (no, prawie) całą trasę. Poza tym, jest blisko i nic innego nie było na ten okres (na nawigatora nie jadę). Ale przede wszystkim dlatego, że poprzednią Konwalię zapamiętałem jako wydarzenie o niesamowitej atmosferze. W tym roku okazało się być podobnie. Ale o tym niżej.
Na rajd jechałem sam, ale w planach miałem start ze znajomym z czasów sekcji – Wojtkiem Ptakiem. Z założenia ja miałem nawigować, on miał trzymać tempo. Przeglądałem listę startową z uśmiechem na ustach. Zobaczyłem tam bowiem Pawła Pakułę, którego od dłuższego czasu chciałem poznać osobiście. I w zasadzie nikogo innego, kogo bym znał (poza Ptakiem oczywiście). W sumie 20 osób. „Kurcze, fajnie by było się na drugie miejsce załapać”.
Do bazy trafiłem bez problemów, podobnie jak tok temu, była w szkole podstawowej. Na stojakach porozwieszane mapy z zeszłego roku i z wielu biegów na orientację. Podszedłem do rejestracji i na powitanie usłyszałem „o, zmienił Pan fryzurę?”. To, że ktoś mnie tutaj pamiętał i jeszcze rozpoznał, podbudowało moje ego. Za to chwilę później zostało ono zdeptane „No, Michał Jędroszkowiak dopisał się wczoraj do listy”. No i żegnajcie marzenia o drugim miejscu. Ale w sumie to nie byłem zdziwiony. Jak sam Michał powiedział przed startem „Padało cały czas, to co miałem na urlop jechać? Spakowałem się i pojechałem na rajd”.
Organizatorzy zdecydowali się zrobić przepak na punkcie, w którym były kajaki (mniej więcej w połowie). Poza tym dodali punkt z herbatą na około 30km. Ucieszony postanawiam nie brać plecaka. Na cały czas rajdu prognoza przewiduje deszcz, momentami spory, mimo to nie biorę kurtki, wrzucam ją jednak na przepak. Zamiast niej zakładam cieplejszą bluzę niż zwykle.
W końcu, o 22.00 ruszamy sprzed szkoły. Zaczynamy od BNO. Wojtek jeszcze w biegu chowa ostatnie rzeczy, ja skupiam się na punktach. Jak na nocne BNO nie wychodzą źle, ale mogło by być lepiej. Po trzecim pk. Jakiś chłopak myli Wojtka ze swoim znajomym. Okazało się, że zgubił partnera. Postanawia z nami zrobić całe BNO. Za to Wojtek zapomina podbić chipa (podobnie jak w zeszłym roku, tak i tym razem organizatorzy zapewnili system sportident). Ostatecznie postanawiamy, że wrócimy po ten zapomniany pk na końcu. Dalej, o dziwo, idzie łatwo. Na jeden lampion wpadamy przypadkiem przedzierając się przez krzaki. Wracamy w końcu po ten felerny trzeci pk. Ptaku szybko go podbija i przez gospodarstwo dostajemy się do drogi, gdzie stoi samochód orgów. Nawet nie najgorszy wariant, tylko orgi trochę zdziwione. Zeszła nam prawie godzina. Maciek, bo tak miał ów kolega który do nas dołączył, postanawia dalej z nami biec, co nam w niczym nie przeszkadza. Im nas więcej, tym weselej. Teraz pora na 50km trekingu. Przy pierwszym punkcie dogania nas Paweł Pakuła („co ty tu robisz?!” „zakręciłem się trochę”) i szybko zostawia nas z tyłu. Trasa idzie nam łatwo i sprawnie, poruszamy się spokojnym biegiem. Momentami siąpi, momentami wieje, ale ogólnie jest mi trochę za ciepło. Mimo to dziękuję w duchu za pogodę. Mamy dużo szczęścia, chwilowe zagubienia nie kończą się totalną wtopą i sprawnie docieramy na punkt z herbatą. Na starcie powiedziano nam „trzy dziewczynki w namiocie”. No i faktycznie dziewczynki, na oko 12 lat. Mimo, że środek nocy czekały na nas przed namiotem, częstując ciastkami (mniam) i herbatką (również mniam). Jesteśmy jako trzeci, pół godziny wcześniej był Paweł, ponad godzinę Michał. Żegnamy się z dziewczynami i spokojnie biegniemy dalej, na podmokły odcinek o którym ostrzegał organizator. No i słusznie ostrzegał. Najpierw małe zagubienie się w drodze na pk 7 kończy się przechodzeniem przez gospodarstwo. Potem okazuje się, że wchodzimy w nie tą przecinkę, co trzeba i dokładamy grubo ponad kilometr. W końcu odnajdujemy się na mapie i dochodzimy do ciekawie ustawionego punktu. Mimo, że stał na środku bagna, była szansa dostać się do niego niemal „na sucho”. podbijamy go i biegniemy na pk8. Czujemy już lekkie zmęczenie, w nogach około 50km – trochę dołożyliśmy, nie ma co. Przed pk8 kolejna wpadka, tym razem w pełni z mojej winy – wybieram wariant, na którym okazuje się nie być drogi. Pół kilometra przedzierania się przez szuwary i bagna. No, ale w końcu jest. Teraz zachowawczy, ale pewny wariant i docieramy na pk9, gdzie czekają kajaki, przepak i kolejne bno. Na kajakach okazuje się, że to dyscyplina dla Maćka i zdecydowanie nie dla mnie. Mimo braku techniki wytrwale macham wiosłami. „to nie tak!” Ptaku zaczyna mnie instruować i jest nieco lepiej, mimo to sporo od nich odstaję. Na jeziorze mijamy Pawła, jest już po bno i właśnie kończy kajaki, a my jesteśmy na początku. Ostatnie dwa pk mamy na północy (jeden w strumieniu, drugi na mniejszym jeziorze). Strumień to dla mnie jak wyprawa przez jakiś dopływ amazonki – dodajmy, że mały dopływ. W dodatku małpy postanowiły poprzewracać drzewa w poprzek tego dopływu. Jest mi gorąco, co chwilę przebijam się przez szuwary i przepływam pod gałęziami. Tęsknię za zimnym wiatrem na otwartej wodzie. W końcu jest lampion. Następny postanawiamy zdobyć pieszo, co okazuje się być dobrym pomysłem. Szybki powrót przez „dopływ” i znowu marznięcie na otwartej wodzie. Po kajakach szybki przepak i biegiem („jak emeryci”, ale zawsze) na BNO. To okazuje się łatwe. Szybko rozgrzewamy się i przyspieszamy, punkty wchodzą bez zawahania, całość zajmuje nam około 50min. Nastroje się poprawiają. bierzemy rzeczy z przepaku, oddajemy chipy i robimy ostatni odcinek trekingu. W sumie, to nie zaliczamy tam wpadek nawigacyjnych, ale zmęczenie daje o sobie znać – większość już idziemy. Z naprzeciwka napływają ludzie z pozostałych tras. W końcu docieramy w okolice Moch i ostatniego pk. Tam zaliczamy jeszcze wtopę (no bo coś za mało ich było) i ruszamy na ostatnie BNO, niestety, trudniejsze niż poprzednie (stwierdzenie „punkt G” budzi u mnie obecnie nieco inne uczucia). Chłopaki mają dość, nie chcą biec do mety, tak jak zaplanowaliśmy. Dla odmiany ostatni odcinek raźnie maszerując, śpiewamy. „Stokrotka”, tylko trochę nam się nie składały słowa.
Zeszło nam nieco ponad 20h. Dużo. Ale mimo to, trzecią pozycję utrzymaliśmy, czym narobiliśmy małego zamieszania organizatorom. Nie przypuszczałem, że będą nagrody. Mimo to, po raz kolejny organizatorzy pokazali, że staną na głowie, byle by tylko było ok.
Nagrody dostaliśmy wszyscy. Do tego miałem okazję stać na podium z Pawłem i Michałem, a to nie zdarza się na co dzień (zdjęcia, mam nadzieję, wkrótce). Potem już tylko rozmowy, śmiechy, ciepłe jedzenie i w końcu powrót do domu.
Nie lubię deszczu na rajdach. Strasznie zniechęca mnie do startów. Nawet tak minimalny jak mieliśmy tej nocy (bo prognozy okazały się mocno przesadzone). Mimo to bardzo dobrze wspominam tę trasę. Niezależnie od pogody, jaka będzie za rok, zrobię wszystko, żeby ponownie odwiedzić krainę konwalii i powalczyć z tym, co przygotują organizatorzy, którym jeszcze raz dziękuję za wszystko.

P.s No i spełniłem postanowienie z zeszłego roku – tym razem to ja pokonałem BNO, a nie one mnie 😉

Read Full Post »