Feeds:
Wpisy
Komentarze

Z lekkim opóźnieniem, ale w końcu jest:

http://www.Iroman.pl

Do zobaczenia!

godzina 1:30 temperatura w okolicach -3 stopnie. Przebieramy się w Aucie, po czym ruszamy na stadion. Szatnie zabite po brzegi, grzeję się chwilę w ciepłym, ale ciągle ktoś przechodzi i nie mogę nawet porządnie zawiązać butów. W końcu wychodzimy na mróz, chociaż do startu jeszcze 20min. Oddajemy worek do depozytu, trochę zamieszania powoduje fakt, że chcemy mieć jeden worek na dwie osoby, ale w końcu wszystko udaje się załatwić. Nie wiedząc co z sobą zrobić zaczynamy… tańczyć. Tak, Asia miała rację, jesteśmy psychiczni. weekend, noc, mróz, a my zamiast spać w ciepłym łóżku, podskakujemy na tartanie i śmiejemy do siebie.

W końcu pora iść na linię startową. Asia staje z tyłu, ja w drugim rzędzie. Słuchawki w uszy, garmin odpalony, pozostaje czekać. Nawet muzyka nie potrafi zagłuszyć odliczania, w końcu ruszamy. Nie daję się porwać tłumowi, ale i tak wybiegając ze stadionu widzę na zegarku 4:37. Powoli odsuwa się ode mnie peleton. Przypominam sobie, że przecież biegną też ludzie na połówkę, więc jest ok. I tak spokojnie leci pierwsze okrążenie. No, prawie spokojnie, bo coś tam w brzuchu burczy i przewraca się. Na końcówce okrążenia mijam się z Panią w ładnej niebieskiej spódniczce założonej na leginsach. Biegnie szybko, ciut za szybko jak dla mnie, ale co tam, postanawiam się podłączyć, na szczęście nie ma nic przeciwko. W połowie drugiej pętli widzę Asię biegnącą z naprzeciwka. Przybijamy piątkę, wygląda dobrze, więc jestem spokojny. Kolejne kilometry lecą i tylko co jakiś czas coś się odzywa z brzucha. Dogania nas jeszcze jedna kobieta, ponoć jakaś dobra zawodniczka. Podczepiamy się pod nią i lecimy w trójkę, a momentami nawet w większej grupce. Niebieska spódniczka biegnie tylko połówkę, szkoda, bo naprawdę łatwiej się biegnie w takim towarzystwie. Kończymy trzecią pętlę, a garmin pokazuje równe 4:40. Wszystko ok, nogi idą jak powinny. Tylko coś jest nie tak z brzuchem. Kurcze no, chyba jednak dam radę, nie jest przecież tak źle. Nagle, mniej więcej w 1/3 czwartej pętli czuję, że nie wytrzymam. Skręcam między budynki, jakieś 100m dalej niż rok temu i… i zaliczam awaryjne WC za jakimś marketem. Błe… słaniając się wracam na trasę. Momentalnie łapią mnie skurcze, w brzuchu dalej się przewraca, po Paniach oczywiście ani śladu. Jeszcze próbuję, ale już wiem, że to koniec. Postanawiam chociaż dogonić Asię, bo przecież powinna być gdzieś przede mną, niedaleko. Zataczając się dopadam do stadionu, a jej dalej nie widać. Boję się, czy przypadkiem coś się nie stało. kończę czwarte okrążenie, gdy na zegarze wybija 1h40min. Dostaję medal, oddaję, dostaję następny… szukam Asi, nie widzę jej nigdzie. Idę po depozyt, okazuje się, że nie odebrała go, więc musi być gdzieś na trasie. Dzwonię, odbiera. Ma niedługo skończyć trzecią pętlę.

Normalnie to byłby dla mnie koniec. Wkurzony zszedłbym do przebieralni, wsiadł w auto i pojechał do domu. Jednak tym razem było coś jeszcze do zrobienia. Przykryty kocem, z czarnym workiem w ręku stoję na wbiegu na stadion i czekam. Jest, biegnie. wygląda całkiem dobrze. Dołączam i truchtam obok niej. Ojjjjj… skurcz na skurczu, nie jestem w stanie dotrzymać jej tempa, a przecież to tylko trucht. bierzemy herbatę i przechodzimy do marszu. Została jedna pętla. Jedna długa pętla dla nas obojga. Maszerujemy, oboje nie mamy siły na bieg, chociaż ja staram się tego nie pokazywać. Rozmawiamy, uśmiechamy się do wolontariuszy i kawałek po kawałku rozprawiamy się z  trasą. Ja pod zielonym kocem, Asia pod folią NRC. Ja z workiem na śmieci pod pachą, Asia w pięknej czerwonej chustce na głowie. Ramię w ramię. To było niesamowite przeżycie, chociaż to tylko marsz. W połowie pętli zaczynam liczyć. Wychodzi, że powinniśmy się zamknąć w 3h. Jest dobrze. Asia prosi, żebyśmy biegli tylko ostatnią prostą na stadionie, ale jak wpadam na tartan, przechodzimy do truchtu. Zegar na mecie potwierdza – zmieściliśmy się. A Asia bała się, że nie wyrobi w 4h… oj, moja mała wojowniczka. medal na szyję i padamy sobie w objęcia.

I wiecie co? Cieszę się, że tam pojechaliśmy. Że nie leżeliśmy w tym czasie w ciepłym łóżku.  Że byliśmy tam, żeby świętować Asi sukces i żeby tańczyć na mrozie. I jej, z okazji pierwszych ukończonych zawodów dedykuję ten wpis. Gratulację, moja biegająca kobieto 🙂

A poniżej mistrzowie drugiego planu, czyli jak załapać się na zdjęcia, niekoniecznie do nich pozując:

 

Adam Kazimierski

P.s. Następnym razem złamię te 3:20. A nawet lepiej. Wiem że mogę. Tylko jeszcze nie wyszło 🙂

P.p.s. Asia też swoje przeżyła z żołądkiem na tych zawodach. Nie wierzę w fatum, ale te zawody nie przynoszą szczęścia w tej kwestii. A na wszelki wypadek nie zamawiam więcej cebulowej przed startem.

Przydługi tytuł, ale też i ostatni wyjazd obfitował w sporo wydarzeń. Zgodnie z planem stanąłem w Niedzielny poranek (??) na starcie Koszalińskiego maratonu Nocna Ściema. I w zasadzie to tylko to było zgodne z planem.

Ostatnie próby poskładania jakiejś sensownej formy biegowej szły dobrze. Nie rewelacyjnie, ale dobrze. Pracowałem nad odzyskaniem szybkości, skupiłem się na dystansie 5km, Na tydzień przed startem wyglądało to już całkiem dobrze – ocierałem się o 20min i czułem, że do granicy jeszcze sporo brakuje. A potem przyszedł masakryczny tydzień w pracy, została nas połowa składu. Jak wracałem do domu, to ostatnie o czym myślałem, to bieganie. I w efekcie nie przebiegłem nic. Totalnie nic. Nawet nie wypróbowałem opasek kompresyjnych które zamówiłem u Grześka. Mimo to twardo nastawiałem się na 3:20. Czułem się dobrze, nic nie bolało, brakowało tylko dłuższych wybiegań – może się uda…

Na kilka dni przed wyjazdem Paweł stwierdził, że nie wyrobi czasowo. W sumie się nie dziwię – studia zaoczne plus młyn który ma w pracy… No, ale wiadomość  przykra, w końcu to miał być jego pierwszy maraton. Pomagała myśl, że nie zostanę sam, w końcu miała jechać ze mną Asia. Coś tam się licytowała ze mną, że zrobię ten maraton szybciej, niż ona połówkę i to ja będę czekał na mecie…

W końcu przyszła sobota. Śnieżna sobota. Sobota zimna. I na dokładkę wietrzna. Niby prognozy zapowiadały, niby wiedzieliśmy, że ma być śnieg… dobrze chociaż, że zimówki już były w aucie, bo było by krucho. Co ciekawe, taka pogoda towarzyszyła nam tylko do Poznania – dalej jak ręką odjął, czysto i cicho. A ponoć Wrocław to najcieplejsze miasto w Polsce. Korzystając z tego, że warunki bardziej sprzyjały wyjściu z auta, postanowiliśmy zatrzymać się na jedzenie. „O, to ta knajpa, w której zatrzymałem się rok temu! zawracamy!” No i zawróciliśmy. Traf chciał, że w zajeździe odbywały się… gody. Nigdy nie byłem na takiej imprezie, ale wyglądało dla mnie jak spokojniejsza odmiana wiejskiego wesela. Na szczęście znalazło się dla nas miejsce na uboczu. Standardowe ruskie, a na pierwsze danie… cebulowa! Jadłem ją rok temu, więc dlaczego tym razem nie?… no nie…? ehh…

W końcu dotarliśmy do Koszalina. Zapas czasu spory, a przecież mieliśmy co robić: rejestracja, spacer do pizzeri, pyszny makaron ze szpinakiem, kolejny spacer, znowu wizyta w rejestracji, przygotowanie sprzętu… z każdą chwilą robiło się chłodniej, a przynajmniej tak to odbieraliśmy. W końcu, nie mając się gdzie podziać, poszliśmy do centrum handlowego, gdzie w multikinie miała się odbyć odprawa oraz… seans filmowy. Podobnie jak rok temu, tak i tym razem można się było trochę oderwać od myśli o maratonie i obejrzeć film na dużym ekranie. Trochę, bo film, rzecz jasna, traktował o bieganiu. Town of Runners, dokument opowiadający o bieganiu w Etiopii. Więcej o nim kiedy indziej, w każdym razie historia dzieci biegających w afryce zostawiła u mnie mieszany nastrój na nadchodzący wysiłek. Nie pozostawało jednak nic innego jak wstać z przyjemnego fotela i wrócić na mróz…

Zdjęcie Autorstwa Adama Kazimierskiego

C.D.N.

Festiwal biegowy. Był. W zasadzie, to już dawno. Na kilka dni po powrocie do domu zacząłem pisać. I tak jakoś to zawisło, niemal skończone. I wisiało by tak dalej, gdyby nie pewna piękna Pani, która uparcie twierdzi, że nie ma co czytać. Zażądała (właśnie tak, zażądała!) relacji. Zabrała mi z rąk książkę („Achaja” Ziemiańskiego, polecam), zrzuciła mnie z kanapy i kazała usiąść przed notebooka. Jakbym mało czasu spędzał przed kompem… No to się doigrałaś moja Pani. Poniżej odgrzany kawałek który wyprodukowałem kawał czasu temu, i krótkie dokończenie (pisane kursywą). Miłej lektury…

Ostatnio normalnym jest, że jest inaczej. Jeszcze trochę i czymś innym będzie to co normalne. Na razie jednak to co działo się w miniony weekend podpada pod kategorię „inaczej”. Stąd i, po skomplikowanym wstępie, inny rodzaj wpisu:

Uczucia: Nie od dzisiaj wiadomo, że długie bieganie wiąże się z wieloma, często sprzecznymi uczuciami. Tak było i tym razem. Na miejsce dotarliśmy (Asia, Paweł i ja) spóźnieni, głodni i poddenerwowani. Odprawa nam umknęła, rejestracji trochę się naszukaliśmy, na jedzenie nikt nie miał już sił. przed 22. padliśmy na materace, żeby złapać jeszcze chwilę snu. A gdy otworzyłem oczy, ambiwalentnych odczuć było jeszcze więcej…

Ulga: Idąc do strefy startowej dowiedziałem się, że brakuje mi jednego worka na przepak – w tym roku bowiem dostaliśmy 4 worki (o czym pewnie było mówione na odprawie), w tym jeden na metę. Pech chciał, że pominąłem i jeden worek i jedną naklejkę, więc o niedoróbce dowiedziałem się na ostatnią chwilę. I to jakby przeważyło – od pobudki czułem, że ja tak na prawdę nie chcę dzisiaj biec 100km, że nie to nie będzie fajne. Powiedziałem Asi i Pawłowi, że biegnę tylko 33km, tak jak oni. Ustalamy, że pociągnę Pawła. Schodzi ze mnie powietrze i czuję się dużo lepiej. będzie inaczej niż zwykle – wolniej, krócej, przyjemniej. Ulga. Na starcie spotykam sporo znanych twarzy, między innymi Grześka Łuczko, który też właśnie zdecydował się skrócić dystans. Znowu nie wyszło nam ściganie się na tej trasie.  Dochodzi trzecia, ustawiam się z innymi zawodnikami setki, obok Pawła Pakuły i Maćka Więcka. Słyszę tylko, że Paweł nie oddał przepaków, a Maciek namawia go do wspólnego biegu, po czym jest sygnał do startu. Przebiegam matę i usuwam się na bok. Ciekawie patrzy się na peleton z tej perspektywy. Gdy przebiegają ostatnie osoby, wracam przez matę do strefy startowej. Drugi start zaliczam 20min później już z Pawłem.

Irytacja: Wzeszło słońce, można już wyłączyć czołówki. dobiegamy do schroniska na około 22km. Ciepła herbata to super sprawa, zwłaszcza, jak pada deszcz. Paweł łapie dwa kubeczki, ja jeden i maszerujemy dalej, aby nie tracić czasu i nie stygnąć. Dookoła totalny śmietnik – kubeczki, butelki, papierki… ludzie to jednak świnie, myślę sobie. Dobrze chociaż, że blisko punktu, to pewnie organizatorzy posprzątają. Ale mimo wszystko wkurza mnie, jak widzę coś takiego. Gdy kończymy z Pawłem herbatę, zgniatam wszystkie kubki i pakuję do nerki. Nie umrę od 20g więcej. Kilka kilometrów dalej mijamy się z kilkoma zawodnikami. Nagle jeden z nich w biegu zdejmuje plecak, wyciąga paczkę migdałów i wyrzuca na ścieżkę. Skacze mi ciśnienie. Na moje pytanie co robi, słyszę, że „ktoś to znajdzie i sobie podniesie”. Ciśnienie skacze mi jeszcze bardziej. Biegniemy dalej, a ja staram się utrzymać dystans od tego człowieka. Była i irytacja innego rodzaju. Na liczniku ponad 30km. Paweł kiepsko się trzyma, co chwilę powtarzam mu, że to już, że zaraz koniec. Bo przecież bieg nazywa się 33km. Coś mi w głowie kołacze, że rok temu ten punkt był ciut dalej, ale chyba tylko o 200-300m. wpadamy na asfalt, licznik pokazuje niemal 33km. Pytamy strażaka przy moście ile jeszcze do mety, słyszymy, że 3km. Pawłowi rzednie mina. Mi tam wszystko jedno, mogę biec, ale w sumie – człowiek się żyłuje, a tu prezent i prawie 10% trasy więcej. niedomówienie które wprowadziło sporo zamieszania. A wystarczyło zmienić nazwę biegu i po problemie…

Duma: Asia. Moja kochana Asia. Dotychczas jeździła wspierać mnie, tym razem zdecydowała się wystartować sama. I to z grubej rury – na 33km. Rozłączamy się już na starcie, Paweł walczy o wynik, Asia o zmieszczenie się w limicie. Mijają godziny, warunki na trasie paskudne – wieje, pada raz mocniej, raz słabiej.  Obiecałem nie dzwonić przed końcem limitu. Jesteśmy w okolicach 24km gdy dzwoni telefon. Ma dość, ale wytrwale brnie dalej. Mówi, że jadą za nią na quadzie, podobno jest ostatnia i zamyka bieg. Chyba motywuje ją to do dalszej walki. Rwie nam zasięg, trudno się zdzwonić ponownie. W końcu się udaje. ustalamy, że jak następny raz dojedzie do niej quad, to zejdzie z trasy. Zrobiła w sumie 20km. Debiutantka, prawie bez treningów, przy kiepskiej pogodzie, nocą w górach, sama… a przecież od tylu sprawniejszych osób słyszę, że się boją zacząć przygodę z ultra. Spotykamy się w krynicy na deptaku, czeka na nas. Owinięta folią NRC, zmęczona ale uśmiechnięta. I już się odgraża, że za rok tu wróci i rozprawi się z tą trasą. No i jak tu nie być dumnym? Bijąc w ton Marcina Kargola: Mam biegającą kobietę i jestem z tego dumny! (niezależnie od tego, że jestem z niej dumny z wielu innych powodów 😉 )

Paweł to inna historia. Tą obserwowałem osobiście. Nasza taktyka zakładała, że podejścia robimy mocnym marszem a zyskujemy czas na zbiegach. Cel: 4,5h Gdy zaczyna psuć się pogoda, zaczynam wątpić. Mimo to pierwsze kilometry lecą ok. Ci którzy minęli nas na rozpaczliwym starcie, wymiękają na podejściach. Mijamy kolejnych zawodników bez większych problemów. Paweł co jakiś czas sygnalizuje, jakie ma tętno, ja staram się kontrolować tempo. Co jakiś czas opierniczam Pawła, żeby nie zapominał o piciu. Gdy kończy się największe podejście na trasie Paweł jest już lekko zmęczony, ale uśmiechnięty. Ja jednak wiem, że najgorsze dopiero przed nami. Już pierwsze bardziej strome zbiegi pokazały mi, że Paweł nie da rady zbiegać tak agresywnie jak ja. I w sumie nic dziwnego, bo podobnie jak rok temu zlatuję na granicy rozsądku wymijając wszystkich którzy trafiają się przede mną. Pamięć płata mi figla, co chwilę wydaje mi się, że to już, że zaraz będziemy zbiegać tym cholernym długim zbiegiem. Utwierdzam w tym Pawła i wychodzę na strasznego kłamcę. Mimo to Paweł dzielnie napierał do przodu. Na którymś zbiegu miał jednak pecha – wyrżnął z rozpędem w niewidoczny wśród liści pieniek. Coś tam chrząknął, że boli i pobiegł dalej, więc doszedłem do wniosku, że nie jest źle. Mimo to widać było, że powoli zaczyna mieć tego dość. W końcu zaczął się zbieg do doliny. Na samą myśl o zbieganiu Paweł robił się blady. Patrzę na garmina i mówię, że zostały 3km do mety i jak się zepniemy, to może być te 4,5h. I przyspieszamy. Paweł leci na równi ze mną, jakby wyłączył bezpieczniki. Mijamy w sumie ze 30 osób. Krzywi się i krzywi, ale leci dalej. A bieg nie chce się skończyć. Już nawet mnie to zaczyna męczyć. W pewnym momencie ścieżka ostro spada na leśną drogę. Skacząc przytrzymuję się gałęzi zwisającej z góry. Oglądam się i widzę, jak Paweł z pełnym impetem spada w dół i chwyta się tej samej gałęzi. Chwyta i nie puszcza, wisi tak z zamkniętymi oczyma dłuższą chwilę. W końcu rozdygotany puszcza. Chyba sam nie wierzył, że może tak zbiegać. 

I tak to było, już ponad miesiąc temu. Czas leci, kolejne starty odpuszczam, Trudy, Tułacz, za tydzień na Harpa też nie jadę… Za to już za dwa tygodnie w tym samym składzie staniemy na stadionie w Koszalinie. Paweł zrobił znaczne postępy i spróbuje złamać 4h na swoim pierwszym maratonie, a Asia zmierzy się z połówką. A ja? A ja jeszcze nie wiem, na ile mnie stać. Zobaczymy przed startem.

IWW trochę inaczej

Czas gna do przodu. Ani się człowiek obejrzał, a od zawodów minął tydzień. A relacji jak nie było tak nie ma. Dlatego więc, na chwilę obecną podaruję sobie wpis  pod tytułem „co ja właściwie tutaj robię?” i przejdę do tego, co działo się w Barcinku.

Poranek

Godzina 6:00 am. Chłodno, mglisto. Pogoda w sam raz, żeby…

Zdjęcie: Asia

No bo co innego normalny człowiek robi w sobotę o takiej porze? Można też tak:

Zdjęcie: Asia

Nawet rozmowy były utrudnione:

Zdjęcie: Asia

Plan zakładał start w bezrękawniku, ostatecznie jednak nie zdecydowałem się na tej zimnicy zdjąć bluzy. Tuż przed startem Janek Lenczowski wrzucił mi do niej paczuszkę z nadajnikiem. Ha, będą mnie widzieć na orienttracku – nie ma się co kręcić w krzakach, bo wyśmieją. Ruszamy asfaltem przez resztki mgły do pierwszego punktu, gdzie czekają na nas mapy.

Punkty

zdjęcie: Monika Strojny

Mapę podnoszę jako pierwszy. Towarzystwo dookoła pierwszorzędne. Nie myśląc wiele lecę na zachód. W biegu patrzę na mapę dokładniej. Nasrali tych punktów jak… znaczy, dużo ich. Niby ostrzegali, że 27. Niby mówili… kurna, no, wala się ich na tej mapie w każdym możliwym kierunku. Dobrze chociaż, że same wejścia na punkt nie sprawiają na razie problemów. Po drugim ci mocniejsi zaczynają mnie wyprzedzać. Zdejmuję bluzę, robi się ciepło. Wpadam na punkt z wodą, strasznie szybko, przecież to dopiero początek. To chyba nie jest optymalny przelot… mimo to kolejne punkty wchodzą dość gładko. Czołówka ucieka, wpadam na Marcina Kargola, nie ma zaliczonej siódemki, którą mam ja. Mijamy się przez kilka punktów, czasami biegnąc razem, czasami rozłączając. Na pk 21. Pierwsza wtopa nawigacyjna, z 15min poszło w piach. W końcu naprowadzają mnie piechurzy, który idą „niepełną” trasę od drugiej strony. Na następnym pk, 23 wpadamy z Marcinem na Magdę Kozioł i Wojtka Stolarczyka. Wychodzi, że mam za sobą ponad połowę. Cały czas z Marcinem dalej. Ten wypatruje na mapie właściwą trasę przez Piechowice, ostatecznie jednak punkt zdobywamy osobno.

zdjęcie: Monika Strojny

I tak to leci. Trochę wolniej, trochę szybciej. W okolicach pk13 po raz ostatni mijam Marcina, który akurat wyleciał na moment w kosmos. Kolejne punkty lecą samotnie, chociaż dookoła coraz więcej zawodników – docieram w centrum mapy i krzyżują się tu różne warianty. Po niezbyt szczęśliwej kolejności zaliczania odcinka specjalnego wpadam na Krasusa z ekipą. Razem podbijamy pk18, wychodzi, że mają kilka potwierdzeń mniej niż ja. Rozchodzimy się w różnych kierunkach. Jest coraz cieplej, wody w bukłaku robi się coraz mniej, żele energetyczne właśnie się skończyły, a czekolada rozpłynęła. Mimo to truchtam powoli dalej patrząc na zegarek. 8 godzin… powinno się udać. W okolicach pk12 popełniam błąd i zbiegam za nisko. Za to spotykam Pawła, z którym tu przyjechałem – leci z innego kierunku i nie wygląda najlepiej. Razem wchodzimy na pk12 a ja zmuszam się do truchtu. Po pk11 pora na pk8… tak, o tym punkcie powiedziano już chyba wszystko co było do powiedzenia. U mnie skutkuje krótką cofką, bardziej jednak jestem zainteresowany wodą w rzece. Asia dzwoni, że najlepsi zbliżają się już do mety. Patrzę na zegarek. Spoko, stracę do nich mniej niż godzinę i złapię się w 8h. No, może. Szybko kalkuluję 7/8 *50… bardziej żeby zająć czymś myśli, niż dlatego, że mi zależy na tej wiedzy. Ale wychodzi nieźle, zwłaszcza, że… nie przyjechałem tu z nastawieniem, że zrobię dobry wynik! Powłócząc nogami  przebijam się przez Kromnów i forsuję na przełaj zbocze wzgórza. Początkowo zmierzam nie do tego lasu co trzeba, jednak w końcu docieram do punktu.

Jest gorąco. Pić już dawno nie ma co, nogi bolą. Truchtam przez pięknie wybronowane (?) pole. Biegnę, kawałek maszeruję, biegnę… to już tylko jeden pk i meta. Pk odnajduję, chociaż ustawiony jest jak na mój gust złośliwie, bo w zarośniętym wąwozie bez podpowiedzi, skąd atakować. Teraz tylko trucht do mety. Przecież nie pozwolę, żeby mnie ktoś teraz wyprzedził! Przez bród na rzece wpadam na asfalt, czym wprawiam w osłupienie bawiące się tam dzieciaki. Z tyłu miga mi niebieska sportowa koszulka – biegnie, nie idzie. O tym, jak to widział Krasus, przeczytacie tutaj. A ja? Ja po prostu biegłem i próbowałem nie płakać i nie zwalniać. Wpadam na metę, mijam Asię robiącą mi zdjęcia. Budynek, stanowisko sędziego, patrzę na zegar i widzę :56. Udało się, poniżej 8h! Dzieje się dużo, nagle ktoś mnie uświadamia, że mam czas 8h56min. Konsternacja. Kurde, faktycznie. Zgubiłem gdzieś po drodze godzinę. Jak się chwilę później okazuje, przeoczyłem też skalę mapy (35000, zamiast 50000), co dziwnym trafem nie zmieniło nic w nawigacji (pytanie, jak to o mnie świadczy, pozostawiam otwarte). Podchodzi Janek i mówi, że mój wariant nie był optymalny. Dupa, ja będę go bronił murem, może poza kolejnością na OSie.

Zdjęcie: Asia

Ostatecznie – 15. Pozycja open, 13. Wśród mężczyzn. Patrząc, że ostatnimi czasy w moim dorobku przeważa NKL… tak, jestem zadowolony. A 27 (a raczej 28, bo jeszcze pk z mapami) punktów raz na jakiś czas też może być fajne. Byle by nie za często. I chciałem jeszcze pogratulować (i podziękować) Krasusowi – osobiście uważam go za najszybciej robiącego postępy zawodnika w tym sezonie. Tak dalej Krasus. I następnym razem wpadnijmy na tą metę (niemal) równo.

Zdjęcie: Asia

Banał. A jednak bardzo na miejscu. Gdy ponad 2 lata temu zakładałem tego bloga, nie przyszło by mi na myśl, że nabierze on takich kształtów. Mogę szczerze powiedzieć, że jestem z niego dumny  Od początku jego istnienia zaliczył ponad 13000 odświeżeń i ponad 200 komentarzy. Ten wpis zaś, jest wpisem nr. 80. Ci, którzy zaglądają tu od czasu do czasu wiedzą, że blog traktuje głównie o pieszych maratonach na orientację. Okazyjnie trafiały się też relacje z innych imprez, czasami jakieś przemyślenia, nie zawsze poważne… I z tym wszystkim przychodzi mi się dzisiaj pożegnać.

Od jakiegoś czasu pojawiały się mało jasne i krótkie informacje na temat „projektu”. W końcu, choć może nie było tego widać, po wielu staraniach, projekt ruszył. Oficjalnie tydzień temu, w mojej głowie dużo wcześniej. Ma on trwać do lipca 2014 roku, a w przypadku sukcesu jeszcze trochę dłużej. Cel – mistrzostwo europy w triatlonie na dystansie IronMan. Ale o projekcie poczytacie już w innym miejscu. Istotne jest, że, przynajmniej obecnie wyklucza on starty w zawodach takich, jak dotychczas. I tu kończy się historia. Pożegnanie, niezbyt szczęśliwe sportowo, za to w przyjemnej atmosferze miało miejsce na Rajdzie Konwalii ( na marginesie – wychodzi na to, że jestem jedynym, który wystartował na wszystkich trzech edycjach trasy extreme). Na relację zapraszam w swoim czasie tu, a liczę że i tu coś się w tej kwestii pojawi. Ja, szczerze powiedziawszy, mogę tylko napisać, że materace na sali gimnastycznej były bardzo wygodne.

Czy to znaczy, że blog umiera? Nie do końca. pozostaje owe 80. wpisów, głównie z moimi doświadczeniami z rajdowania. Liczę, że komuś się to przyda. Chciałbym również wrócić do pisania tutaj, jeśli tylko wrócę, choć na moment, do rajdów. Nie mówię „do widzenia”. Wszak nie znikam, zmieniam tylko adres. Strona internetowa, z przyczyn technicznych jeszcze nie ruszyła, ale obiecuję ścignąć kogo trzeba i do końca sierpnia ruszyć już na całego. Mówię więc „dzięki”. Za te dwa lata z hakiem.

A na koniec jeszcze dwie ciekawostki:

1) nie każdy (a może nawet nikt) wie, że blog posiada motto (to to na górze, nad grafiką). Dla mnie osobiście utwór w wykonaniu Huntera stał się hymnem tego bloga. Towarzyszył mi on również na niejednej trasie.

2) Jakiś czas temu otrzymałem od mojej lubej taką oto pracę. Przyznam szczerze, że o ile nie podobam się sam sobie w tym ujęciu, tak do obrazu przywiązałem się już bardzo. Dla porównania wzór:

Tym razem na trasie towarzyszy mi Monika. Trasa ciężka, bo wiodąca z Wrocławia najpierw do Jeleniej Góry, później do rodzinnego Brzegu Dolnego i dopiero wtedy do podwarszawskiego Wieliszewa. Brak snu, jedzenie na trasie i duże ilości kawy… a w perspektywie jeszcze droga powrotna, gdzie miałem zahaczyć o Warszawę i ponownie nosić meble (z tego też powodu wyjazd busem, co jeszcze bardziej podnosiło poprzeczkę)… no, nie było łatwo i aż prosiło się o porażkę na całej linii już z powodu niewyspania.

Tym razem cel przedstawiał się inaczej – jechać jak najwięcej czasu, za to spokojnie i bez szaleństw. Na sobotni wieczór zapowiadano deszcz, co trochę mnie niepokoiło, jednak mimo to miałem twarde postanowienie konsekwentnie tłuc kilometry. Tym razem zdecydowałem się zabrać nerkę z bukłakiem z myślą, że jak będzie trzeba, to i stanę, żeby się napić. Rejestracja, przygotowanie noclegu na sali gimnastycznej (no, w końcu normalnie), składanie roweru, przebiórka… zbliża się 12. pora iść na strefę. Spotykam Marcina, kolarza, który postanowił w tym sezonie spróbować sił w bieganiu. Dzisiaj jesteśmy na jego terenie i zdecydowanie czuję się jak żółtodziób. Podpytuję go o Imagisa, rady są dla mnie na wagę złota. W końcu informacja, że mamy ustawiać rowery, lekkie zamieszanie i… poszli.

Po pierwszej pętli

Do roweru biegnę spokojnie, większość zawodników rusza przede mną. Na wstępie przejazd przez strefę zmian, w tym najpierw wjazd, a później zjazd przez fundament ogrodzenia (ciekawy element, bardzo mi się spodobał – źle ustawisz pedały, to rąbniesz). Trasa, ku mojemu zdziwieniu, biegnie niemal cały czas drogami i to takimi, po których naprawdę można poszaleć. W końcu wjeżdżam do lasu, tu nawierzchnia robi się odrobina gorsza, ale dalej nie można tego porównać z trasą z przed miesiąca. W końcu wpadam na single track – wspaniały odcinek, chociaż trochę krótki – ścieżka na grzbiecie wijącym się między drzewami, przechylenia w każdym możliwym kierunku. Radzę sobie zdecydowanie lepiej niż zawodnicy dookoła, muszę zwolnić. Wypadam na asfalt omijając korzeń oznaczony czerwonym pachołkiem i… zaczyna się długi asfaltowy odcinek, który przechodzi w… jeszcze dłuższy odcinek wałem wzdłuż zalewu (jeziora?). Co chwila ktoś mnie mija, konsekwentnie jednak nie pruję pełną mocą. Zjazd, piasek, trudny odcinek wzdłuż strumienia, i nie za ciekawy wzdłuż pola… szutrówka, asfalt i strefa zmian. 12km, mniej niż wyczytałem na mapce od organizatora (miało być 14km). Prędkość w okolicy 20km/h, więcej niż zakładałem, ale i trasa zdecydowanie łatwiejsza. Decyduję się zdjąć błotniki, nie ma co wozić balastu, jak prawie nie ma błota. Pamiętam też cały czas o piciu, tym razem trasa pozwala na to bez utraty prędkości. I tak leci okrążenie za okrążeniem. GPS uparcie pokazuje, że tym tempem zrobię w 24h 500km. I jest do dla mnie tempo które nie zajeżdża. mimo to postanawiam robić przerwy między pętlami, a po pięciu przejazdach ucinam krótką drzemkę na trawniku i jadę dalej. Na którymś przejeździe na mojej ulubionej ścieżce w lesie obrywam gałęzią w głowę – prawdopodobnie głupi żart, a z za zakrętu nie dało się jej zobaczyć, była przerzucona w poprzek trasy na wysokości oczu. Lekko oszołomiony zatrzymuję się kilka metrów dalej i poprawiam kask. Gdyby nie on, mogło by być dużo gorzej…

Zbliża się wieczór. Na którejś pętli łapie mnie deszcz, ale o dziwo, działa to pobudzająco. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, jak zaduch daje mi się we znaki. Następne trzy przejazdy robię zdecydowanie szybciej i jedzie mi się lepiej. Po nich robię przerwę w bufecie, dzwonię do Asi a tu… oberwanie chmury. Dobrze, że nie złapało mnie na siodełku. Zapada zmrok, na polu jest jeszcze ok, ale jak wjeżdża się do lasu, to jest już mało przyjemnie. Decyduję się założyć Lampę i…

I problem. Nietania Sigma na drodze radzi sobie jeszcze jako tako, ale już korzenie na leśnym odcinku okazują się dla niej za dużym wyzwaniem – lampa chodzi góra dół, w najmniej przyjemnych momentach. Do tego nie mogę jej tak ustawić, żeby świeciła przed rower, promień jest albo trochę w lewo, albo trochę w prawo. kurde, trzeba to było przetestować… a mam ją od stycznia! Nawet moc, tak bardzo przez wszystkich zachwalana, nie powala. Męczę w ten sposób dwie pętle. Na drugiej, w lesie gdzie zdążyło się zrobić sporo błota, niemal spadam z roweru gdy dostaję własnym światłem po oczach. Mam dość. jest około 23. docieram na spokojnie do strefy i idę spać. zrobiłem 16. pętli. Mój plan minimum wynosi 250km, co oznacza, że muszę zrobić jeszcze 5 przejazdów. Kładę się w ubłoconych ciuchach na deskach sali gimnastycznej i nastawiam budzik na 4:00

Z Sylwią z Warszawy, fotograf złapał nas razem przy bufecie

Budzę się o 7:00. Telefon szwankuje po deszczu, rozładował się i nie mogę zadzwonić do Asi, żeby potwierdzić, że żyję. W średnim nastroju wsiadam na rower i jadę na strefę. „To tylko pięć pętli i ponad 4h”, powtarzam sobie w myślach. Wjeżdżam na trasę. Pogoda dopisuje, nie pada ale jest przyjemnie chłodno, przynajmniej w porównaniu do wczoraj. Pętla, zjazd do bufetu i znowu na trasę. Nie za szybko, ale też nie za wolno, w końcu im szybciej to zrobię, tym szybciej zejdę z roweru. Nastrój powoli się poprawia, okrążenia w okolicach 40min, zapas czasu dalej spory… trasa przez noc trochę się zmieniła, tu doszło błoto, tam ścieżka bardziej rozjeżdżona… jeszcze trzy pętle, jeszcze dwie… no, to już ostatni raz. Zegar pokazuje, że do końca mam 2h3min. Postanawiam zmieścić się w 33min. Dociskam mocniej pedały, czuję się dobrze. Żegnam się z kolejnymi odcinkami trasy, zwłaszcza z pamiętną ścieżką w lesie. W końcu zjazd w dół nad wodę i prosta w kierunku strefy. Wpadam na matę po niecałych 33minutach, to chyba najlepsze okrążenie jakie zrobiłem. Ktoś jeszcze krzyczy, żebym jechał dalej, ale ja już nie muszę – plan minimum wykonany.

Poprawiłem sporo błędów sprzed miesiąca. Tym razem bez wygłupów założyłem spodenki rowerowe (chociaż koniec końców obtarcia i tak były), nie szarżowałem na początku i pamiętałem o piciu – w sumie wypiłem ponad 7l picia. Do tego regularne jedzenie (głównie to co było w bufecie). Na oczach okulary rowerowe, a nie przeciwsłoneczne, więc nawet jak chlapnęło to nie w oczy… Na trasie nie złapał mnie ani jeden skurcz, trzymałem w miarę równe tempo i gdyby nie wpadka z oświetleniem wynik mógłby być całkiem fajny – ostatecznie zająłem 8. miejsce w kategorii (na 14. zawodników).

Tak więc – Mazovia 1 : 1 Klayman

Zdjęcia  „Zbyszek”, ze strony organizatora

Na czym to stanęliśmy? Ah tak, poszliśmy spać. Rano faktycznie okazało się, że za kwaterę przyszło nam zapłacić, jednak udało się stargować cenę o połowę (wszak spaliśmy tylko pół nocy 😉 ). Przygotowywanie jedzenia, ciuchów, roweru… prawie jak na starcie PMNO, a jednak jakoś inaczej. Pewnie przez brak noclegu na sali gimnastycznej. Idę dopełnić rejestracji, dostaję chipa, a na widok mojej miny Pani w biurze dokłada mi do niego instrukcję montażu. jeszcze wizyta na serwisie (darmowym) w celu wymiany klocków i jestem gotów do jazdy. niepokoi mnie tylko informacja o błocie na trasie – no bo skąd ono tam ma być, jak od tygodnia skwar? Pewnie jakieś dwie kałuże a oni tak tylko marudzą… Ustawiam rower w wyznaczonym miejscu a następnie maszeruję na start.

I tu zaczyna się problem. Relacja wygląda zupełnie inaczej z punktu widzenia żółtodzioba i inaczej dla kogoś kto o tego typu ściganiu ma chociaż minimalne pojęcie. Stąd też obok mrożącej krew w żyłach opowieści o trudach na trasie pojawia się ironiczny uśmiech na widok rażących błędów. W efekcie opis wyszedł trochę… dualny.

Stoimy na linii startu. Słońce już przyświeca mocno, a to dopiero 9.00. W końcu sygnał do startu. Biegnę w oszalałym tłumie, mając na nogach SPDy i dopadam swojego roweru (Idiota, co ci da te kilka sekund przewagi które tu zdobędziesz). Ruszam ostro, podobnie jak reszta zawodników (Tylko że oni mają dużo więcej pary w nogach i mogą sobie pozwolić) i telepię się po wertepach pola na którym jest strefa zmian. Wypadam na szuter, później na asfalt tempo około 25km/h (czyli dużo za dużo), w pewnym momencie wyprzedzam dwóch chłopaków i jadę jako pierwszy w grupie. Tak skutecznie że wylatuję z trasy, nie zauważając skrętu z powrotem w pole. Nawrotka, wpadam w tłum przez który próbuję się uparcie przebijać. I tu pojawia się błoto. I koleiny. I jeszcze więcej błota. I zatory na trasie, bo ktoś tam z przodu nie wyrobił i zwolnił do zera. To pewnie ten błotny odcinek o którym słyszałem na starcie, nie potrwa długo (naiwny…). Dalej przebijam się obok wolniejszych zawodników nie zważając na trzęsący się rower i błoto pryskające na wszystkie strony (jadąc po asfalcie tej energii wystarczyło by pewnie na prędkość, którą normalnie nie jeżdżę. Tu gnałem jak głupi z coraz szybszym oddechem i tętnem bijącym w skroni). W końcu dobijam się do suchej drogi. Teraz powinno być lepiej. Odcinek wzdłuż wału powodziowego, wjazd na wał, nawrotka i teraz jazda wałem. Zjazd, trochę trawy, trochę kolein, trochę płyt z betonu. Przerzutki szczękają, łańcuch terkocze, ja cały w kropki. Wpadam do lasu a tam… To da się, żeby było jeszcze więcej błota i kolein?! błoto, zakręty, drzewa, błoto… zjazd do kałuży, rozchlapuję brudną wodę na wszystkie strony, piaskowa pułapka, a za nią piaskowy podjazd znowu na wał i znowu błoto. W końcu wyjeżdżam na utwardzaną drogę, teraz rowerem rzuca góra dół na dziurach… sam nie wiem, co gorsze. Kawałek wzdłuż pola i w końcu koniec pętli. Czas w okolicach 45min. (czyli niewiele za pierwszą dziesiątką zawodników. W dodatku przez cały ten młyn nie tknąłem butelki z piciem. Już czuć pierwsze objawy odwodnienia, a ja, głupi…) zaliczam krótką przerwę na picie i lecę dalej, dalej tym samym ostrym tempem.

I w zasadzie poza bólem głowy to mógłbym skopiować opis pierwszego przejazdu. No dobra, tym razem udało się nie zgubić. Na strefie Paweł gdzieś się zapodział więc nawet nie staję tylko jadę trzecią pętlę. Gdy ją kończę jest już naprawdę średnio. Zajmuję 12. pozycję, 4. w kategorii, ale odwodnienie zaczyna wygrywać. Łapczywie wypijam butelkę lemoniady i wciągam żel. I znowu na pętlę. Próbuję jechać spokojniej, ale… to męczy jeszcze bardziej, bo jest więcej walki w błocie. Znowu strefa. kolejna butelka, na jedzenie patrzeć nie mogę. Ruszam, na ubitej drodze trochę wolniej. Błoto, walka i… skurcz. Zjeżdżam na bok, rozciągam, daję chwilę luzu, ruszam. Przejeżdżam kawałek i… znowu skurcz. Nie pomaga manewrowanie zabłoconymi przerzutkami, nie pomaga możliwie spokojna jazda. Do mety łapie mnie jeszcze kilka razy, czasami ktoś zatrzymuje się i pyta czy pomóc. Na to nie ma pomocy. W końcu docieram do strefy, wynik gorszy o 15min od ostatniej pętli. minęły dopiero 4h. niecałe. Mam dość. Kręci mi się w głowie, skurcze łapią nawet gdy prowadzę rower. Niby mogę odczekać godzinę, odpocząć, umyć rower i siebie… ale głowa jednoznacznie wysyła sygnał „dość”.

No i tyle. Prysznic, pakowanie, łapczywe uzupełnianie płynów (izotonik w bufecie okazuje się naprawdę niezły), wsiadamy za kółko i do domu. Pokonany, a jednak zadowolony. Plan, choć minimalnie, to wykonany. Byłem, zobaczyłem, poczułem… i dałem się sponiewierać. A w głowie już pojawiały się myśli, co zrobić, żeby za miesiąc nie było powtórki.

Mam nadzieję, że ktoś tu jeszcze zagląda… Niestety przeprowadzka okazała się tematem trudniejszym niż myślałem i ten na przykład internet zawitał na nową kwaterę dopiero dzisiaj – a i to po wielkich bojach z moją awersją do sieci. Przepraszam więc za ostatnią ciszę w sieci.

Obiecanej relacji z Mazovii 12h niestety nie zamieszczę – zwyczajnie nie miałem kiedy jej napisać. Powiem więc tylko w skrócie: Mazovia 1:0 Irek. Totalny żółtodziób dostał ostrą szkołę i wyciągnął wnioski. Runda druga już w sobotę, na Mazovii 24h. Mocno wierzę, że będzie lepiej, zwłaszcza, że okres między tymi startami przyniósł naprawdę sporo kilometrów w siodle.

I jeszcze powrót do tematu który gdzieś tam pojawił się jeszcze w czerwcu – projekt, roboczo nazwany „IROman” rusza już od sierpnia. Sponsor potwierdził budżet, plan w miarę ułożony, dogrywam ostatnie formalności… będzie się działo! Szczegóły (odpukać) niebawem.

Niestety, w związku z przeprowadzką wpis o Mazovi się opóźni… miłego dnia