Masakra. Po raz trzeci. Tak jak pisałem, pojechałem na luzie. dużym luzie. Na miejscu rozmowy z chłopakami, śmiechy, zakupy w biedronce… tak jakbyśmy nie mieli spędzić nocy w błotnistym lesie. I tak się w zasadzie czułem do samego startu. Ustaliliśmy z Jankiem, że biegniemy razem – on na luzie, bo Wojtek nie przyjechał, ja też na luzie, pomimo presji w postaci Bartka. Co będzie, to będzie, nawet nie wiadomo, czy utrzymam tempo Janka, ale chcę spróbować.
Ruszyliśmy od południa, odwrotnie niż Bartek. Pierwszy przelot to długi odcinek torów, jest nas sporo, wszyscy trzymają mocne tempo. W okolice punktu wpadamy jako jedni z pierwszych, ale nie namierzamy się poprawnie. Dalej idzie już lepiej. Janek skupia się na przelotach, ja kontroluję wejścia na punkty. Idzie praktycznie bezbłędnie, a nawet jak pojawiają się błędy, to niegroźne. Powoli oddalamy się od pozostałych zawodników. Udaje mi się namówić Janka na ryzyko przeprawy przez kanał do pk3 – opłaciło się, był mostek. W okolicach punktu spotykamy ludzi z przeciwnej strony – mam nad nimi kilka kilometrów przewagi. Pojawia się presja – „może się uda?”. Mimo to dalej lecimy na spokojnie. Długi asfaltowy przelot do pk10 trochę mnie wykańcza, ale dolatujemy z Jankiem do samego punktu, znowu biorę lampion „na nos”.
Przychodzi moment decyzji – pk8 jest na północy, ale najprostsza droga jest przez rzekę. Janek kategorycznie odmawia przeprawiania się, chce lecieć dookoła. Ja nie mam sił na kolejny długi przelot asfaltem, poza tym, chcę zaryzykować i odjąć kila minut, jeśli się uda. Rozdzielamy się. Ja wchodzę na bagna, znajduję suche dojście do samej rzeki. Okazuje się, że ma dobre 10m szerokości. W głowie odzywa się głosik „bądź jak Więcek, przepłyń!”. Zaraz po nim odzywa się inny głos „bez szans – nawet jak przepłyniesz, to zamarzniesz po wyjściu”. Niezła schiza, nie ma co. Głosy w głowie gdy chcesz wskoczyć do rzeki. Dostrzegam kłodę, niestety, dopiero od połowy rzeki – przynajmniej będę miał asekurację. Prawie się decyduję, ale nagle chcę sprawdzić, czy nie ma obok innej kłody. Robię kilka kroków i… jest! piękna solidna, bez gałęzi. Tylko trochę za nisko, siedząc okrakiem mam stopy w wodzie. No, ale w porównaniu z kąpielą… Później dowiedziałem się, że Bartek lecąc od północy jednak pływał.
Morale poszły ostro w górę, pomimo rozdzielenia z Jankiem. Zaczynam spotykać piechurów z przeciwnej strony. Ostrzegają przed pk8, ponoć jest trudny. No nic, będę uważał. Uważam, uważam… i zaczyna się coś, co określiłem później słowami Wojtka Wanata – „rzeźbienie w gównie”. Docieram w okolice punktu, po drodze znowu przeprawiając się po kłodzie. Namierzam się od drogi, biegnę, mijam piechurów z naprzeciwka – „do końca” słyszę. niestety, biegnę, rozglądam się, kontroluję odległość… i nic. Dobiega w końcu do strumienia który przechodziłem po kłodzie, tu znowu spotykam ludzi. „200m do tyłu, koło ścieżki”. No to biorę namiar od strumienia, atakuję i… znowu nic. Zaczyna się irytacja. Biegam w tą i z powrotem, próbuje po poziomicach, próbuję ze skraju jeziora… Dobiega do mnie Janek. Zmienia się niewiele, poza tym, że mam komu się żalić, że nie idzie. Doganiają nas kolejni dwaj zawodnicy, teraz czeszemy już w czwórkę. Irytacja sięga szczytu. W końcu decydujemy się na telefon do Vigora, ale niewiele to zmienia. W końcu któryś z chłopaków krzyczy „Mam!” podbijamy, wpisuję czas – dokładnie 2h od ostatniego punktu. Mam dość. Lecimy z Jankiem do torów, chłopaki wybierają inny wariant. Wychodzi na nasze, ale doganiają nas na drodze. Ostatecznie biegniemy we czterech. Czuję, że wszyscy są mocniejsi ode mnie, ale mimo moich sugestii nie zostawiają mnie. następny punkt wchodzi bez problemu. Już tylko jeden… Coraz gorzej się czuję, czasami przechodzę do marszu, ciągnę się na ogonie. Za moją sugestią szukamy przecinki, nie wychodzi i tracimy trochę czasu. Odkuwam sobie przy wejściu na sam punktu, każąc się cofnąć. Teraz już tylko przelot do mety. Jest szybko, dyszymy jak parowozy, ale teraz liczy się już tylko dotrzeć do bazy… Po drodze jeszcze pomagamy chłopakowi z trasy łączonej i bawimy się z psem w centrum miasta. W końcu wpadamy na Metę, gdzie czeka już na nas Bartek z teamowym kolegą. cóż, 4 osoby na trzecim miejscu. I czwarta lokata w pucharze dla mnie.
Mimo irytacji po pk8 czuję zadowolenie. To była najlepsza masakra w moim wykonaniu i jeden z lepszych startów jakie miałem kiedykolwiek. W dużej mierze była to zasługa Janka, sporo dołożył też ktoś jeszcze… poczułem, że zrobiłem wszystko co się dało. I poczułem wielką frajdę z tego sezonu. Rozmowy, prysznic, znowu trochę rozmów… no i na trasę. Wyjeżdżając widzę wbiegającego Edka Fudro. Innych zawodników mijam jeszcze przez długi odcinek w stronę Gorzowa. Kurcze, jak to jest wszystko daleko!
Na deser dostałem jeszcze odrobinę nawigacji przez lasy – przed Skwierzyną był zablokowany ruch, trzeba czekać 2h, zanim będzie przejazd. Decyduję się objechać jakieś 40km, ale po chwili dostrzegam wjazd do lasu. Niewiele myśląc skręcam i znowu przebijam się przez lasy. udaje się, objeżdżam zator dokładając tylko kilka kilometrów. Widać błądzenie przy pk8 wyczerpało limit na tą noc.
do zobaczenia w przyszłym sezonie!
Read Full Post »