Od niemal roku w mojej głowie kiełkuje pomysł wyjazdu na Mount Blanc. Początki były spokojne – szukanie artykułów w necie, pytanie po znajomych, wstępne szukanie ekipy… no i trafiło się. Znajomi znajomego jadą zdobywać ten konkretny szczyt w wakacje. Mają trochę więcej doświadczenia niż ja, więc układ idealny. Wada to fakt, że jadą przez Hiszpanię i muszę sam załatwić sobie transport. No, ale dla chcącego nic trudnego.
W ramach zapoznania się, zostałem zaproszony na „piknik w kamieniołomach”. Nie do końca wiedziałem, co to dokładnie ma znaczyć, ale w sumie, „why not?”. Potem dowiedziałem się, że ów kamieniołom jest położony rzut beretem od Sobótki. W ostatecznych rozmowach okazało się nawet, że znajdzie się dla mnie transport. Żyć, nie umierać.
Zbiórka pod Aquaparkiem dostarczyło mi dużo wiedzy co do formy „pikniku”. Jechało nas około piętnastu osób. Kamieniołom to faktycznie kamieniołom, tylko nieczynny i zalany. I… jedziemy się tam wspinać. A ja wspin w terenie miałem ostatni raz w gimnazjum.
Gdy wszyscy się zeszli (oczywiście nie obyło się bez opóźnień), doczekałem się kolejnych niespodzianek. Marcin, czyli kierownik planowanej wyprawy w alpy jest gościem, którego poznałem na przejściu. Ponadto na piknik jechał z nami gość ze Slotu, którego kojarzyłem z widzenia, oraz Jacek który dał mi namiary na tą ekipę. Większość ekipy to studenci PWR, kilka osób związanych ze wspinem i jeden dzieciak. Sielanka pełną gębą.
Na miejscu opadła mi szczęka. Ślęża jako taka jest mi dość dobrze znana i nie spodziewałem się niczego nowego. A tymczasem te sterty kamieni, które widziałem ze szczytu okazały się małym rajem. Wycięta w skale dziura, w której zebrała się woda (znawcy tematu twierdzili, że ma do 30m głębokości), w całości otoczona lasem. Ściany różnej trudności, możliwość skakania do wody z piętnastu metrów, wieszania tyrolek… Naprawdę trudno się tam nudzić.
Oczywiście nie tylko my docenialiśmy uroki tego miejsca. Od dwóch dni obozowała tam ekipa extrem team (sorki, jeśli przekręciłem) z Wrocławia. Zawiesili oni dwie tyrolki nad kamieniołomem i co chwilę dawali nam pokaz w skokach na linie. Początkowo śmiałkowie (również płci pięknej) zatrzymywali się wysoko nad wodą, jednak z upływem czasu (a może z ilością wypitego piwa?) odległość od tafli robiła się coraz mniejsza. W pewnym momencie normalne było, że jest już ujemna…
My zaś rozłożyliśmy się na półce skalnej nieco na uboczu. trzy grille, jedna krótka ale wymagająca ściana oraz zejście do wody. Wszystko, czego potrzebowałem do szczęścia. Czas płynął szybko, popływałem, pojadłem, przypomniałem sobie jak to jest chodzić boso (oraz jak to jest wspinać się boso). Późnym popołudniem przenieśliśmy się na drugą stronę żeby zaliczyć „minetkę łokietka”. Trasa okazała się dużo prostsza niż ścianka przy pierwszym obozie (a może to efekt założenia butów do wspinu?). W efekcie siedzieliśmy tam prawie do 22.00 kiedy to wypłoszył nas zmrok. Część ekipy została na noc, ja jednak chciałem w końcu spędzić noc w normalnym łóżku.
W całej tej zabawie temat wyprawy zszedł trochę na drugi plan. Mimo to udało mi się ustalić przybliżony termin wyjazdu. W dodatku ekipa okazała się niczego sobie, wydaje mi się też, że zrobiłem na nic odpowiednie wrażenie.
Z całego serca polecam to miejsce dla ludzi szukających miejsca na spędzenie dnia poza miastem. Mam tylko nadzieję, że nie zaczną się tam zjeżdżać tłumy, bo sam też chciałbym skorzystać z tego zacisza 😉 Jak tylko znajdę chwilę to wskoczę na rower i pojadę porobić tam trochę zdjęć. Naprawdę, jest na co popatrzeć.