Połowa kwietnia. po nieprzyjemnym tygodniu na weekend przychodzi słońce. Na niebie nie ma najmniejszej chmurki, zero wiatru i umiarkowana temperatura – trudno wyobrazić sobie lepszą pogodę na rajd. Takie warunki zamówili sobie w tym roku organizatorzy 41. Harpagana i jak widać wiedzieli do kogo składać wniosek. Jeśli mam się czegoś czepiać, to tylko temperatury poniżej zera w nocy. Ale i o to ma swój urok, o czym za moment.
Na rajd jechałem z dużym strachem – miał być pierwszym od wielu miesięcy starciem z setką. Wszystkie poprzednie kończyły się… nie najlepiej. W dodatku psychicznie czułem się mocno „skopany” ostatnim Tułaczem, na którym wyszło, że z nawigacji, to jeszcze nauki przede mną sporo. A na koniec trzeba jeszcze dodać, że do zeszłorocznych Harpów szczęścia nie miałem, ponieważ na obydwa… nie dotarłem. Trochę kojąca była myśl, że trasa jest podzielona na dwie pętle z powrotem do bazy pomiędzy. Stąd też taki, a nie inny plan: zrobić mocno pierwszą pętlę (tak, aby zmieścić się przed 5.00, kiedy na dworze jest najzimniej, a mnie dopada sleep monster), przespać się w bazie a potem wyjść na drugą pętle i zamknąć się w limicie czasowym.
Harpagan okazał się rajdem innym niż wszystkie (określenie to pasuje do kilku imprez w sezonie, a mimo to nie traci dla mnie na wartości). Zamiast kart startowych uczestnicy używali chipów (nowość wprowadzona w tym roku) – pomysł rewelacyjny z małym zastrzeżeniem. Odebranie chipa wiązało się z dodatkową opłatą, która moim zdaniem powinna być zawarta we wpisowym (fakt kaucji jest za to dla mnie zrozumiały i akceptowany). Inna była też ilość ludzi na starcie. Dotychczas tylko na Kieracie i Przejściu Kotliny ruszałem z taką masą ludzi. Te „masy” wymagały od organizatorów niemałej gimnastyki. Na całe szczęście poradzili sobie z tym rewelacyjnie – od odbioru pakietu startowego, przez wydawanie map, same pk aż do posiłku na koniec. Jedynym problemem były sanitaria (mankament wielu imprez), ale i tu wyciśnięto z budynku to co było można. Ostatnią rzeczą „inną” było dla mnie założenie budowniczego trasy. Otóż wychodzi on z założenia, że zawodnik powinien umieć wybrać wariant przelotu między pk, a nie umieć zlokalizować sam lampion. W efekcie punkty były umieszczone w łatwych do zlokalizowania miejscach a na każdym z nich znajdowała się ekipa spisująca zawodników. W porównaniu z Tułaczem dwa tygodnie temu podbicie (a raczej dotknięcie) kolejnego pk było bułką z masłem (oczywiście od strony nawigacyjnej).
Bo rajdy, to oczywiście nie tylko nawigacja. W ten piękny weekend dowiedziałem się na przykład, że ja jednak wolę mieć w butach wodę niż… piasek. A piachu na trasie było dużo. Obtarć na szczęście udało mi się uniknąć (jak się porozciągam, to na którymś rajdzie pocałuję moje stopy za to, że tak dobrze się sprawują), ale już na pewność kroku i zmęczenie mięśni ów piach wpływał mocno. Były wręcz momenty, że cieszyłem się z wejścia w bagno – wtedy większość piachu wypływała razem z wodą, a to co zostawało zmieniało się w przyjemne, miękkie błoto.
No dobrze, ale przejdźmy do dania głównego, czyli tego jak wyglądał sam rajd. I tu… cóż, nie mam za wiele do powiedzenia. Pierwsza pętla zrobiona zgodnie z założeniami – kilkanaście minut przed czwartą rano dotarłem do bazy meldując się z jeszcze jednym zawodnikiem (któremu bardzo dziękuję za współpracę) w okolicach 20 miejsca. Warianty pomiędzy pk w większości oczywiste i nie wymagające główkowania, same pk widoczne z daleka dzięki ogniskom. Cała pętla zrobiona marszobiegiem, w dużej mierze dzięki wymienionemu wyżej koledze. W bazie postanowiłem, że na drugą pętlę wyjdę o 6.00, czyli miałem 2h przerwy. Karimata rozłożona na korytarzu i w kimę. Wychodząc na drugą pętlę zobaczyłem wchodzącego do bazy Bartka, który przyjechał ze mną z Wrocławia – okazało się, że stało się to, czego bałem się u siebie – wysiadło mu kolano i zawrócił z drogi do pierwszego pk z drugiej pętli. To jeszcze bardziej utwierdziło mnie w przekonaniu, że podjąłem właściwą decyzję idąc spać i chowając ambicję do kieszeni.
Ostatecznie opuściłem bazę 05.15 mając w perspektywie ponad 15h do limitu i prawdopodobnie niewiele ponad 50km do zrobienia. Okazało się, że szósta rano, to jeszcze zimno, zwłaszcza, jeśli dopiero co podniosło się po drzemce. Na szczęście rekompensatą za warunki był niesamowity widok zaraz po wyjściu z bazy – jezioro na tle lasu i wschodzącego słońca, a nad tym jeziorem kosmyki porannej mgły. Całość okraszona śpiewem ptaków i zapachem wiosny. Aż chciało się iść przed siebie. Właśnie iść, bo na drugiej pętli biegania już za dużo nie było. Jeszcze przed pierwszym punktem (pk 9) dogonił mnie Marcin – wypróbowany już kilkukrotnie kompan na trasie. Ostatecznie często rozchodziliśmy się i schodziliśmy (ze względu na różne spojrzenie na nawigację) aż do końca pętli.
A ta nie sprawiła większych niespodzianek. Odrobinę trudniejsza niż pierwsza, zrekompensowała się wyższą temperaturą i możliwością podziwiania widoków. Zmęczenie dawało się w kość, ale jakoś nie tak, jak zapamiętałem to z zeszłosezonowych setek. W zasadzie zapamiętałem przede wszystkim lizaka, którego dostałem od chłopaków z obsługi pk12, oraz zawodniczkę, która zdołała wmówić mi, że łąka przede mną, to jezioro które mam na mapie (chyba naprawdę chciałem już być nad tym jeziorem 😛 ). Do tego można dodać szok, który przeżyłem dzięki nieaktualnym słupkom działowym (pokazywały, że jestem 2km na północ od miejsca, o którym myślałem, że jestem) i mój upór w dochodzeniu do pk14 „od dupy strony”.
Ostatecznie kryzys dopadł mnie… w drodze z ostatniego pk. A że finisze zawsze lubiłem robić mocne, doszedłem do wniosku, że pozostaje bieg. Nie było to takie łatwe (około 7km wybranym wariantem) i skończyło się marszobiegiem, niemniej jednak, pozwoliło skrócić mordęgę o kilkanaście minut. I, jak się okazało, wywindować mnie o kilka oczek w górę w klasyfikacji. Na mecie odmeldowałem się jako 25. zawodnik z czasem 18h12min. Tym samym ustanowiłem życiówkę na setkę (pierwsza ukończona w pełni, a z poprzednich można było zaliczyć czas 18.18) i poprawiłem życiówkę na 50km schodząc na pierwszej pętli poniżej 7h. Patrząc na to, że zrobiłem sobie przerwę, pozycja też jest bardziej, niż zadowalająca.
Ostatecznie rajd zapamiętam jako poukładany i prosty (bez negatywnego wydźwięku) i to zarówno od strony organizacyjnej, jak i mojej głowy. Chyba dorosłem do setek – przynajmniej tych łatwiejszych. W każdym razie zła passa przełamana.