Na wstępie przepraszam wszystkich zniecierpliwionych – weekend nie okazał się najlepszym momentem do pisania. Kto dotrzymał do tego momentu, może wreszcie zaspokoić ciekawość 😉
Na trasę ruszyłem o 19.30. Tuż przed startem dowiedziałem się, że jest już pierwsza osoba na pk1. Podobno gość leci na lekko, rzeczy wiezie mu obok kolega na rowerze (?!). Mimo to staram się nie rwać do przodu. Do punktu droga daleka, świeci słońce, jest ciepło… leci się dobrze, lekko, dookoła piękne pola. Nawigacyjnie raczej bez problemu, z rzadka mijam piechurów. Na punkt wpadam o 20.30, zastając tam całkiem sporą grupkę ludzi. Dwóch z nich leci za mną i w trójkę zaliczamy lekkie zagubienie na leśnej drodze – w efekcie dwukrotnie mijamy sporą grupę piechurów, którzy uśmiechają się na to pod nosem. Jeden z chłopaków zaczyna zostawać z tyłu, aż w końcu całkowicie się odłącza. Drugi, zdobywca korony maratonów, biegnie wytrwale, ale słyszę, że sapie jak lokomotywa – cóż, myślę, niektórzy tak po prostu mają. Mijamy kolejnych zawodników, robi się ciemno. Na długim asfaltowym przebiegu kolega jednak stwierdza, że tempo za ostre dla niego i podłącza się pod maszerującą grupę. Ja lecę dalej swoim tempem. W międzyczasie kontakt z Pawłem i Asią oraz, o dziwo, Ciocią Asią. Mijam kolejnych zawodników, między innymi chłopaka z supportem (też maszeruje) i, trochę niepewnie wpadam na punkt tuż za innym zawodnikiem – jesteśmy jako pierwsi. Lecimy kawałek we dwóch, on marszobiegiem, ja staram się jednolitym tempem. Przeszliśmy już na drugą część mapy, co jest dobrym bodźcem dla psychiki – spory kawałek za nami. Znowu lekkie zawahanie nawigacyjne, nie skupiam się na dystansie i dokładam na szukanie jakieś 300m. mimo to po chwili wyprzedzam kolegę z pk2 (Dawid Tkacz) i sprawnie dobiegam do trójki. Nie biegnie się już tak lekko jak na początku, ale nie jest źle, a spory kawałek już za mną.
I tak lecą kolejne kilometry. Od czasu do czasu kontakt z Pawłem i Asią (która mimo późnej pory dotrzymywała mi towarzystwa), raz z muzyką z telefonu, innym razem w ciszy. Czasami mijają mnie organizatorzy jadący na następny punkt, czasami czuję się sam na świecie… na horyzoncie szaleje burza, ale tu, gdzie jestem, powietrze jest lepkie, ciężkie i pełne owadów, które co jakiś czas połykam. Przez większość trasy mówię o powietrzu jako o kisielu. Mimo to bez większych problemów docieram do pk4, a następnie, po lekkim kryzysie, do pk5. Tu robi się lekkie zamieszanie nawigacyjne, chłopak na punkcie mówi, że wiadukt (biegnę starym nasypem kolejowym), jest zerwany, ale założyli taśmy, żebym go ominął. Ogólnie „torami” mam biec aż do miasta, gdzie jest przepak. A „tory” miejscami są kompletnie zachaszczone, miejscami rozjechane spychaczami. mimo to jestem z siebie dumny, tempo jest dobre, a raczej nikt za mną nie biegnie w tym terenie szybciej. Nie przeszkadzają nawet szramy na łydkach, pokrzywy i kolejna porcja połkniętych owadów. W końcu docieram do miasta, gdzie z trudem (oraz delikatną pomocą) odnajduję przepak. Od połykania owadów jest mi niedobrze, powietrze cały czas ma status „kisiel”. Cały się lepię, jest mi gorąco i nie myśląc odtrącam bluzę, którą podaje mi Paweł na następny etap. Łapczywie piję gorącą herbatę, żeby spłukać owady. Tuż przed wyjściem dowiaduję się, że ktoś leci asfaltem równolegle do torów, co strasznie mnie demotywuje – byłem taki dumny z tego odcinka, a tu proszę, takie coś. Szybko zabieram się z powrotem na trasę, chociaż po postoju nogi są zdecydowanie cięższe. Licznik pokazuje już 56km, a organizator potwierdza mi, że cała trasa ma około 102km. W mieście mijam trójkę biegaczy, Paweł telefonicznie uspokaja, że wystartowali 50min przede mną, a w bazie jedzą posiłek.
Tempo robi się kiepskie, coraz więcej maszeruję, coraz mniej biegnę. robi się zimno, klnę, że jednak nie zabrałem bluzy. Gubię się przy stawach, o których mówi opisówka, nie widzę żadnego strumienia. Droga którą idę, już zarośnięta, kończy się zupełnie. Przeskakuję przez jakiś drut kolczasty i łapie mnie skurcz w udzie. siadam, żeby go rozciągnąć, zamykam oczy i tkwię w takiej pozycji kilka minut na skraju przytomności. Niedobrze… w końcu wstaję i postanawiam uderzać na azymut, zwłaszcza że widzę światła tam, gdzie powinna być wioska. Gdy przebijam się w końcu przez pola, okazuje się, że to jakieś wielkie gospodarstwo, pewnie PGR, i trzeba je obejść. Zaczyna świtać. Trafiam na drogę do wioski, przebiegam na kolejne pola, biegnę… i znowu się gubię. Noż… wyciągam NRCtę, owijam się i kładę na drodze. Przekimam najgorszy moment, kiedy świta, to będzie mi lepiej…
Po około pół godziny budzi mnie telefon od Pawła oraz zbliżający się zawodnicy. Podczepiam się pod nich, to ci którzy mijali mnie w mieście. Od Marcina dostaję kurtkę, w biegu szybko się w niej rozgrzewam, za to później lecę z kurtką i NRCtą pod pachą. Mimo zagubienia tempo w czwórkę jest zdecydowanie lepsze. Spadamy przez pole do wioski, sprawdzamy nazwę ulicy (zadanie specjalne), i lecimy dalej – raz marszem, raz biegiem. Kilometry lecą, nie za szybko, ale też nie tak źle. Chłopaki wiedzą, że mam nad nimi przewagę, mówią, że wygram… aż w końcu Marcin, a następnie Dawid się urywają. Jakoś nie mam sił ich gonić, kalkuluję ile mogę do nich tracić, i przechodzę do mocniejszego marszobiegu. Kolega (przepraszam, ale imię mi wyleciało, a na liście wyników niestety nie mogę odnaleźć), zostaje w tyle, a tych z przodu nie widać. Zbiegam do wioski, gdzie zaliczam punkt bonusowy jako… pierwszy. Cóż, pewnie go minęli, żeby nie tracić czasu. Biegnę do kolejnej miejscowości, napotkany miejscowy mówi, że nikogo nie widział. konsternację przerywa mi ulewa, przed którą chowam się pod dachem jednego z domów. W międzyczasie dogania mnie ów czwarty kolega i z nim maszeruję do pk 8. Idzie to opornie, nie mam już woli walki, chcę tylko dojść do mety, już przecież niedaleko, niecałe 20km. W końcu punkt, gdzie… jesteśmy pierwsi! Abstrakcja. Człowiek z obsługi punktu daje mi bluzę, co przy obecnej pogodzie (wiatr z padającym co jakiś czas deszczem) ratuje mi skórę. Do mety w teorii jakieś 14km, a my jesteśmy pierwsi. Na wzajem się motywujemy, chociaż jak patrzę na mapę, to wygląda to podejrzanie… po chwili mijają nas w biegu chłopaki, lecąc od „dupy strony”. mówią, że bardzo mocno wtopili, a patrząc na tempo chyba faktycznie sporo musieli dołożyć, bo gnają jak szaleni. Staramy się zachować spokój, kolega nawiguje, ja tylko rzucam okiem na mapę i potwierdzam skręt w pola. idziemy rozmawiamy i… NOŻ KUTWA JEGO MAĆ! Gdzieśmy wylądowali? Wystrzeliliśmy na wschód zamiast na północ. Dołożyliśmy niezły kawałek. wkurzony, zziębnięty, maszeruję asfaltem pod wiatr. zaczynam się telepać, próbuję podbiegać, ale nie idzie. kolega z trudem wlecze się kilkaset metrów za mną. Nie udaje mi się wrócić na trasę, mapa się nie zgadza, w końcu tnę pole na azymut. jest mokro, wietrznie, zimno. w końcu docieram do właściwej drogi przez pola, ale nogi odmawiają mi posłuszeństwa. Staję i dzwonię do Asi się wyżalić. Namawia mnie, żebym szedł dalej. Podnoszę się z ziemi i ruszam dalej przez pola, trzęsący, przeszyty zimnym wiatrem, z coraz bardziej obolałą nogą. Gdzieś w tych rejonach pada mi GPS, miałem coś poniżej 95km. czas nie jest zły, ale jestem totalnie wypruty z sił. W dodatku teraz widzę, że kilometrów jest duuużo więcej niż zapewniał organizator, nawet odejmując moje gubienie się. Mijam wioskę, wchodzę na jakąś ścieżkę i czuję, że znowu się gubię. Poddaję się. Wlokę się jakieś 2-3km na godzinę, do mety jeszcze kawał drogi, mam dość. Tak totalnie. Dzwonię po Pawła, żeby mnie zwiózł, w tym czasie sam wracam do ostatniej wioski. Siadam na skrzyżowaniu i zaczynam ryczeć. Jest mi niedobrze, zimno, wszystko mnie boli i mam cholernie dość. Obiecuję sobie, że to był ostatni raz. I że nie napiszę relacji. Dawno już nie miałem takich myśli, a tu wróciły z niesamowitą mocą. Gdy w końcu z trasy zwozi mnie Paweł, nic nie mówię i staram się powstrzymać łzy. Dawno nie czułem się tak do dupy…
Dzisiaj oczywiście emocje już opadły. W bazie dano mi herbaty, ogrzałem się, później przekimałem, a równo ze mną zwieziono kolegę który szedł za mną. W czasie, gdy spałem, na metę wpadli zwycięzcy (Marcin i Dawid). Przed wyjazdem dostałem nawet torbę z podarkami i medal (dalej nie mogę zrozumieć tradycji dawania medali za udział) i nie pozostało nic innego, jak wracać do domu…
Samą imprezę oceniam bardzo dobrze. Miłe (jak wspominałem, również dla oka) harcerki (no i oczywiście harcerze), dbali, by wszystko było najlepiej, jak się dało. Coś, co dla mnie było niedociągnięciami, dzisiaj odbieram jako turystyczny charakter imprezy. Nauczony, ze świadomością, co mnie czeka (bo właśnie tego zabrakło mi tym razem), postaram się przyjechać jeszcze raz za rok, tym razem już na całą trasę. Bo oczywiście słowa „ostatni raz”, po raz kolejny puszczam w niepamięć 😉
Zdjęcia Iwona „Bobek” Błażków