Feeds:
Wpisy
Komentarze

Archive for Maj 2012

Na wstępie przepraszam wszystkich zniecierpliwionych – weekend nie okazał się najlepszym momentem do pisania. Kto dotrzymał do tego momentu, może wreszcie zaspokoić ciekawość 😉

Na trasę ruszyłem o 19.30. Tuż przed startem dowiedziałem się, że jest już pierwsza osoba na pk1. Podobno gość leci na lekko, rzeczy wiezie mu obok kolega na rowerze (?!). Mimo to staram się nie rwać do przodu. Do punktu droga daleka, świeci słońce, jest ciepło… leci się dobrze, lekko, dookoła piękne pola. Nawigacyjnie raczej bez problemu, z rzadka mijam piechurów. Na punkt wpadam o 20.30, zastając tam całkiem sporą grupkę ludzi. Dwóch z nich leci za mną i w trójkę zaliczamy lekkie zagubienie na leśnej drodze – w efekcie dwukrotnie mijamy sporą grupę piechurów, którzy uśmiechają się na to pod nosem. Jeden z chłopaków zaczyna zostawać z tyłu, aż w końcu całkowicie się odłącza. Drugi, zdobywca korony maratonów, biegnie wytrwale, ale słyszę, że sapie jak lokomotywa – cóż, myślę, niektórzy tak po prostu mają. Mijamy kolejnych zawodników, robi się ciemno. Na długim asfaltowym przebiegu kolega jednak stwierdza, że tempo za ostre dla niego i podłącza się pod maszerującą grupę. Ja lecę dalej swoim tempem. W międzyczasie kontakt z Pawłem i Asią oraz, o dziwo, Ciocią Asią. Mijam kolejnych zawodników, między innymi chłopaka z supportem (też maszeruje) i, trochę niepewnie wpadam na punkt tuż za innym zawodnikiem – jesteśmy jako pierwsi. Lecimy kawałek we dwóch, on marszobiegiem, ja staram się jednolitym tempem. Przeszliśmy już na drugą część mapy, co jest dobrym bodźcem dla psychiki – spory kawałek za nami. Znowu lekkie zawahanie nawigacyjne, nie skupiam się na dystansie i dokładam na szukanie jakieś 300m. mimo to po chwili wyprzedzam kolegę z pk2 (Dawid Tkacz) i sprawnie dobiegam do trójki. Nie biegnie się już tak lekko jak na początku, ale nie jest źle, a spory kawałek już za mną.

I tak lecą kolejne kilometry. Od czasu do czasu kontakt z Pawłem i Asią (która mimo późnej pory dotrzymywała mi towarzystwa), raz z muzyką z telefonu, innym razem w ciszy. Czasami mijają mnie organizatorzy jadący na następny punkt, czasami czuję się sam na świecie… na horyzoncie szaleje burza, ale tu, gdzie jestem, powietrze jest lepkie, ciężkie i pełne owadów, które co jakiś czas połykam. Przez większość trasy mówię o powietrzu jako o kisielu. Mimo to bez większych problemów docieram do pk4, a następnie, po lekkim kryzysie, do pk5. Tu robi się lekkie zamieszanie nawigacyjne, chłopak na punkcie mówi, że wiadukt (biegnę starym nasypem kolejowym), jest zerwany, ale założyli taśmy, żebym go ominął. Ogólnie „torami” mam biec aż do miasta, gdzie jest przepak. A „tory” miejscami są kompletnie zachaszczone, miejscami rozjechane spychaczami. mimo to jestem z siebie dumny, tempo jest dobre, a raczej nikt za mną nie biegnie w tym terenie szybciej. Nie przeszkadzają nawet szramy na łydkach, pokrzywy i kolejna porcja połkniętych owadów. W końcu docieram do miasta, gdzie z trudem (oraz delikatną pomocą) odnajduję przepak. Od połykania owadów jest mi niedobrze, powietrze cały czas ma status „kisiel”. Cały się lepię, jest mi gorąco i nie myśląc odtrącam bluzę, którą podaje mi Paweł na następny etap. Łapczywie piję gorącą herbatę, żeby spłukać owady. Tuż przed wyjściem dowiaduję się, że ktoś leci asfaltem równolegle do torów, co strasznie mnie demotywuje – byłem taki dumny z tego odcinka, a tu proszę, takie coś. Szybko zabieram się z powrotem na trasę, chociaż po postoju nogi są zdecydowanie cięższe. Licznik pokazuje już 56km, a organizator potwierdza mi, że cała trasa ma około 102km. W mieście mijam trójkę biegaczy, Paweł telefonicznie uspokaja, że wystartowali 50min przede mną, a w bazie jedzą posiłek.

Tempo robi się kiepskie, coraz więcej maszeruję, coraz mniej biegnę. robi się zimno, klnę, że jednak nie zabrałem bluzy. Gubię się przy stawach, o których mówi opisówka, nie widzę żadnego strumienia. Droga którą idę, już zarośnięta, kończy się zupełnie. Przeskakuję przez jakiś drut kolczasty i łapie mnie skurcz w udzie. siadam, żeby go rozciągnąć, zamykam oczy i tkwię w takiej pozycji kilka minut na skraju przytomności. Niedobrze… w końcu wstaję i postanawiam uderzać na azymut, zwłaszcza że widzę światła tam, gdzie powinna być wioska. Gdy przebijam się w końcu przez pola, okazuje się, że to jakieś wielkie gospodarstwo, pewnie PGR, i trzeba je obejść. Zaczyna świtać. Trafiam na drogę do wioski, przebiegam na kolejne pola, biegnę… i znowu się gubię. Noż… wyciągam NRCtę, owijam się i kładę na drodze. Przekimam najgorszy moment, kiedy świta, to będzie mi lepiej…

Po około pół godziny budzi mnie telefon od Pawła oraz zbliżający się zawodnicy. Podczepiam się pod nich, to ci którzy mijali mnie w mieście. Od Marcina dostaję kurtkę, w biegu szybko się w niej rozgrzewam, za to później lecę z kurtką i NRCtą pod pachą. Mimo zagubienia tempo w czwórkę jest zdecydowanie lepsze. Spadamy przez pole do wioski,  sprawdzamy nazwę ulicy (zadanie specjalne), i lecimy dalej – raz marszem, raz biegiem. Kilometry lecą, nie za szybko, ale też nie tak źle. Chłopaki wiedzą, że mam nad nimi przewagę, mówią, że wygram… aż w końcu Marcin, a następnie Dawid się urywają. Jakoś nie mam sił ich gonić, kalkuluję ile mogę do nich tracić, i przechodzę do mocniejszego marszobiegu. Kolega (przepraszam, ale imię mi wyleciało, a na liście wyników niestety nie mogę odnaleźć), zostaje w tyle, a tych z przodu nie widać. Zbiegam do wioski, gdzie zaliczam punkt bonusowy jako… pierwszy. Cóż, pewnie go minęli, żeby nie tracić czasu. Biegnę do kolejnej miejscowości, napotkany miejscowy mówi, że nikogo nie widział. konsternację przerywa mi ulewa, przed którą chowam się pod dachem jednego z domów. W międzyczasie dogania mnie ów czwarty kolega i z nim maszeruję do pk 8. Idzie to opornie, nie mam już woli walki, chcę tylko dojść do mety, już przecież niedaleko, niecałe 20km. W końcu punkt, gdzie… jesteśmy pierwsi! Abstrakcja. Człowiek z obsługi punktu daje mi bluzę, co przy obecnej pogodzie (wiatr z padającym co jakiś czas deszczem) ratuje mi skórę. Do mety w teorii jakieś 14km, a my jesteśmy pierwsi. Na wzajem się motywujemy, chociaż jak patrzę na mapę, to wygląda to podejrzanie… po chwili mijają nas w biegu chłopaki, lecąc od „dupy strony”. mówią, że bardzo mocno wtopili, a patrząc na tempo chyba faktycznie sporo musieli dołożyć, bo gnają jak szaleni. Staramy się zachować spokój, kolega nawiguje, ja tylko rzucam okiem na mapę i potwierdzam skręt w pola. idziemy rozmawiamy i… NOŻ KUTWA JEGO MAĆ! Gdzieśmy wylądowali? Wystrzeliliśmy na wschód zamiast na północ. Dołożyliśmy niezły kawałek. wkurzony, zziębnięty, maszeruję asfaltem pod wiatr. zaczynam się telepać, próbuję podbiegać, ale nie idzie. kolega z trudem wlecze się kilkaset metrów za mną. Nie udaje mi się wrócić na trasę, mapa się nie zgadza, w końcu tnę pole na azymut. jest mokro, wietrznie, zimno. w końcu docieram do właściwej drogi przez pola, ale nogi odmawiają mi posłuszeństwa. Staję i dzwonię do Asi się wyżalić. Namawia mnie, żebym szedł dalej. Podnoszę się z ziemi i ruszam dalej przez pola, trzęsący, przeszyty zimnym wiatrem, z coraz bardziej obolałą nogą. Gdzieś w tych rejonach pada mi GPS, miałem coś poniżej 95km. czas nie jest zły, ale jestem totalnie wypruty z sił. W dodatku teraz widzę, że kilometrów jest duuużo więcej niż zapewniał organizator, nawet odejmując moje gubienie się. Mijam wioskę, wchodzę na jakąś ścieżkę i czuję, że znowu się gubię. Poddaję się. Wlokę się jakieś 2-3km na godzinę, do mety jeszcze kawał drogi, mam dość. Tak totalnie. Dzwonię po Pawła, żeby mnie zwiózł, w tym czasie sam wracam do ostatniej wioski. Siadam na skrzyżowaniu i zaczynam ryczeć. Jest mi niedobrze, zimno, wszystko mnie boli i mam cholernie dość. Obiecuję sobie, że to był ostatni raz. I że nie napiszę relacji. Dawno już nie miałem takich myśli, a tu wróciły z niesamowitą mocą. Gdy w końcu z trasy zwozi mnie Paweł, nic nie mówię i staram się powstrzymać łzy. Dawno nie czułem się tak do dupy…

Dzisiaj oczywiście emocje już opadły. W bazie dano mi herbaty, ogrzałem się, później przekimałem, a równo ze mną zwieziono kolegę który szedł za mną. W czasie, gdy spałem, na metę wpadli zwycięzcy (Marcin i Dawid). Przed wyjazdem dostałem nawet torbę z podarkami i medal (dalej nie mogę zrozumieć tradycji dawania medali za udział) i nie pozostało nic innego, jak wracać do domu…

Samą imprezę oceniam bardzo dobrze. Miłe (jak wspominałem, również dla oka) harcerki (no i oczywiście harcerze), dbali, by wszystko było najlepiej, jak się dało. Coś, co dla mnie było niedociągnięciami, dzisiaj odbieram jako turystyczny charakter imprezy. Nauczony, ze świadomością, co mnie czeka (bo właśnie tego zabrakło mi tym razem), postaram się przyjechać jeszcze raz za rok, tym razem już na całą trasę. Bo oczywiście słowa „ostatni raz”, po raz kolejny puszczam w niepamięć 😉

Zdjęcia  Iwona „Bobek” Błażków

Read Full Post »

Miało nie być relacji. Gdy schodziłem z trasy, powiedziałem sobie, że to koniec, że pora na emeryturę. I że na pewno nie będę o tym, co się stało, pisał na blogu. Później Paweł (alias HAQ) rzucił, że bierze się za pisanie. Pomyślałem „super, wrzucę jego tekst u siebie i będzie git”. Ostatecznie jednak Paweł zdecydował się umieścić swoją relację  u siebie, przy okazji sugerując, że mam się brać za pisanie… ehhh… No nic, cofnijmy się trochę w czasie – do roku pańskiego 2009.

Wtedy to właśnie, w piękny majowy wtorek, na treningu sekcji biegowej nastąpił przełom. Przełomem był Żurek (Daniel Żurkowski), który przyszedł i rzucił coś w stylu „pobiegłem w weekend setkę”. Tak, zaczęło się tak, jak z każdym normalnym człowiekiem, który słyszy o bieganiu na 100km. Pukałem się w głowę, wyzywałem od cyborgów, twierdziłem, że niemożliwe… ale coś jednak we mnie zakiełkowało – efekty można śledzić już prawie 3 lata na tym blogu. A setką, o której mówił mi wtedy Żurek, była właśnie Setka z Hakiem, którą, nomen omen, wygrał, z czasem około 18,5h. Przez ostatnie lata nie udawało mi się wystartować, jednak tym razem postawiłem na swoim – impreza zmieści się w kalendarzu. Tak więc, wracamy do roku 2012.

Impreza odbywa się pod Opolem, organizowana przez Harcerski klub HAKI i dedykowana jest raczej turystom niż sportowcom (choć na szczęście na tych drugich nikt nie patrzy tam krzywo). Trasa jest wyznaczona na mapie i, w teorii, nie wymaga zbytnio nawigacji. dystans to 100km + tytułowy hak, czyli jak zapewniał na starcie organizator, w tym roku 1-2km. Sam start odbywa się falami, co kilka minut, a zawodnicy sami wybierają sobie godzinę startu. I to w zasadzie tyle, jeśli chodzi o informacje. Brak listy startowej, poza regulaminem, brak informacji na stronie (więcej dowiedziałem się z wywiadu z zeszłorocznym zwycięzcą, niż z samej strony).

Na miejscu jestem pozytywnie zaskoczony. Przemiłe (również dla oka) harcerki rejestrują mnie i wręczają mi garść upominków i materiałów. Sprawna odprawa techniczna, informacje o jakiś krzakach (że jak?) i rozmieszczeniu punktów kontrolnych (10 łącznie z metą, na każdym woda i czekolada), w połowie przepak. Po konsultacjach z Pawłem, wybieram start o 19.30, tak więc mam możliwość obserwowania kolejnych zawodników ruszających na trasę. W końcu pakowanie, ostatni telefon do Asi i w drogę!

Ostatnimi czasy modne jest rozbijanie relacji na części, coby podtrzymać napięcie czytelników. Tak więc, „o tym dlaczego ehhh… i co Irek nawyprawiał tym razem, dowiecie się już w następnym odcinku!” 😉

zdjęcie z galerii organizatora
Iwona „Bobek” Błażków

Read Full Post »

Na wstępie powiem, że nie mam pomysłu, jak opisać ostatnie dni w składnej relacji. Właśnie dni, bo wyjazd na RW połączyłem z wizytą w Jeleniej Górze, gdzie zjawiłem się już w czwartek rano.

Po aktywnym wypoczynku na wsi na początku tygodnia, czekało mnie błogie lenistwo w górach. W sumie to trochę głupio, być drugi raz w ostatnim czasie w Jeleniej i nie wyjść w góry… No, ale w końcu od czasu do czasu można się dla odmiany pobyczyć, prawda? No dobra, lenistwo było prawie pełne – w piątek Wyszedłem z Asią i jej siostrą na „trening”. Miała być grzeczna przebieżka, miał być relaks… a skończyło się trzymaniem tempa po górkach. I choć dystans skromny (6km), to udało mi się zajechać… jeden z wielu błędów które udało mi się popełnić w kontekście tego rajdu…

W sobotę wstałem wcześnie, ale wypoczęty. na dworze zamiast zapowiadanych chmur piękne słońce… czułem, że będzie prażyć, a mimo to nalałem do bukłaka tylko litr picia. drugi błąd ląduje na liście, chociaż ten akurat nie zdążył wpłynąć na wynik. Sprawne pakowanie i w obstawie Rodziny Buczek jadę do bazy, czyli Karpnik (Karpników?). Na miejscu wita nas piękne słońce i tłum znajomych twarzy. Weronika, Janek, Remik, Marcin(y), Konwalie, Adam, Darek… no i oczywiście organizatorzy, czyli Ciocia Asia i  Robert Domański,  którego ni za cholery nie mogłem poznać w nowej (dla mnie) fryzurze. Uśmiechy, zdjęcia, powitania, wspomnienia… Niby jak na każdym rajdzie, a jednak tak jakoś „bardziej”… totalny luz, piękne słońce, śmiech, a przecież za moment odprawa i trzeba ruszać na trasę!

Umówiłem się z Jankiem, że ruszymy z Jankiem, mówi, że nie jest w formie. Odprawa, ostatnie wyjaśnienia, mapy i lecimy… jak wariaci. Asfaltowy podbieg (do pierwszego pk prawie cały czas pod górkę), a peleton ciągnie masakrycznym tempem. Oj, boli… mimo to nie chcę odpuszczać Janka, wiem, że jak mi teraz ucieknie, to już go nie złapię, a BNO, które czeka na pierwszym punkcie chciałbym zrobić z kimś. Do punktu dobiegamy między dwoma dużymi grupami zawodników, zmieniamy mapy i zanim zdążę zerknąć, już lecę za Jankiem. Nie mogę się skupić, nogi coś nie podają i myślę tylko o utrzymaniu tempa. Podbijamy pk7, lecimy asfaltem dookoła pagórków do pk1, błądzimy dłuższą chwilę, w końcu Janek wykopuje lampion spod ziemi (niemal dosłownie, stał w zagłębieniu). Czuję się coraz gorzej, wiem, że nie utrzymam tempa Janka, więc puszczam go przodem i lecę sam, starając się w końcu skupić na mapie. Spotykamy się ponownie pod Skałami w okolicach pk4 i latamy niezdecydowani, gdzie jesteśmy. W końcu rozdzielamy się, ja zaliczam piękną wspinaczkę po skałach i drapanie się po głowie z kategorii „gdzie do cholery jestem?” W końcu robi się więcej ludzi, któryś z Konwalii krzyczy, że ma punkt, podbijam go równo z Jankiem, ale znowu się rozdzielamy. Większość zaczęła trasę od południa i ma nad nami sporą przewagę, przez co morale spada jeszcze bardziej. Następne punkty (pk10, pk11, pk14) idą znośnie, chociaż tempo mam raczej marne. Mijam sporo piechurów, a Asia regularnie daje sygnały z drugiego punktu głównej pętli, gdzie zjawiają się kolejni zawodnicy. No nic, ze ścigania nici, ale spróbujemy jeszcze powalczyć. W końcu został tylko jeden punkt z BNO, później będzie już łatwiej…  znowu nie mogę się skupić na mapie, na zmianę wkładam słuchawki i je wyciągam. Z pk14 lecę na azymut i… wylatuję w kosmos. Tak totalnie. Nie mam pojęcia gdzie jestem, nie wiem, co zrobić, żeby się odnaleźć, a po 20min mam już serdecznie dość. Dookoła żywej duszy, a kolejne próby odnalezienia się nie przynoszą zmiany. Po jakimś czasie wpadam na dwóch piechurów, wydaje się, że wiedzą, gdzie są, ale ponownie wylatujemy w kosmos. Rozdzielamy się, a ja podejmuję decyzję. Dzwonię do Asi i mówię, że schodzę. Ale najpierw uratuję dumę – siedzę na tym punkcie już jakieś 40min, więc w końcu go znajdę. Teraz czas nie ma już znaczenia. docieram do niebieskiego szlaku, postanawiam uderzyć do asfaltu na północy. Nim tam docieram, spotykam innych zawodników i… lampion. Cholera, trzeba to było zrobić pół godziny temu… spokojnym biegiem wracam do startu odcinka specjalnego, a stamtąd w dół asfaltem do Bazy. Słońce świeci, dookoła piękne widoki, biegnie się dobrze… i tylko kierunek nie ten, cel inny od zamierzonego. Po drodze mijam Roberta, chyba jest zdziwiony moim zachowaniem. Na mecie Ciocia zabija mnie wzrokiem i niechętnie odbiera kartę… cóż, nawet na najciekawszej i najlepiej zorganizowanej imprezie, jak się nie układa, to się nie układa. Bo właśnie impreza była ciekawa, dawno już się tak nie kręciłem po lesie, dawno też nie dostałem tak w tyłek. Zwyczajnie popełniłem błąd (największy i bijący wszystkie inne) i nie doceniłem imprezy. A pierwsze wtopy, zamiast mnie zmobilizować, totalnie mnie rozkojarzyły i zniechęciły.

No, ale coby nie było – nie smęcę. Naprawdę mi się podobało. Naprawdę cieszę się, że tam byłem. I z podwójną chęcią przyjadę za rok, na dobrą imprezę i po rewanż. Tym razem ze świadomością, że dostanę po tyłku 😉

Z tego co wiem, zawody były trudne nie tylko w moich oczach. Wyniki też sporo o tym mówią. Mam wrażenie, że po Harpaganie ludzie jakoś tak nastawili się na lekkie imprezy. A tu psikus!

A już za tydzień okazja, żeby się odkuć – sentymentalna podróż na Setkę z Hakiem…

Zdjęcia autorstwa Asi

Read Full Post »