No, siły podreperowane, od spraw uczelnianych chwila przerwy, można usiąść i spróbować coś napisać.
Zainteresowani wiedzą, dla reszty przypomnę, że w zeszłym tygodniu miał miejsce rajd Timex 360 – 250km AR z startem i metą w Koniakowie. Za namową Magdy zdecydowałem się na udział. Plan – przeżyć. Można śmiało powiedzieć, że został on wykonany – cała czwórka odmeldowała się na mecie w nie najgorszych nastrojach. Ale od początku:
Nie będę opisywał całej trasy. Dla mnie, przyzwyczajonego do 50tek i 100tek była ona ogromna (już sam rozmiar mapy powalał – dwustronnie zadrukowane A2). Więcej, nawet gdybym chciał opisać nasz przelot, miałbym problem, ponieważ jak człowiek nie bierze udziału w nawigacji, to później trudno mu powiedzieć co się właściwie działo. Za to wpadki jakie zaliczyliśmy pamiętam bardzo dobrze.
Przede wszystkim – rower! Jazda po górach to nie jazda po płaskim, jak mechanik mówi przed wyjazdem, że klocki hamulcowe pociągną jeszcze 300km, to znaczy, że na rajd się nie nadają. W efekcie po 30km roweru (w tym piekielny zjazd do Wisły) rolę hamulców musiały przejąć rower. Jeśli dodamy do tego oblodzony asfalt, duży ruch, brak doświadczenia i niewyspanie – aż prosiłem się o wypadek. Na szczęście obeszło się bez kolizji (bo upadków było kilka – na 50-metrowym zjeździe złapałem hattrick’a!).
Szczytem było spanie na kierownicy w czasie zjazdu. Wiedziałem, że coś takiego może mieć miejsce, ale nie spodziewałem się tego już pierwszej nocy i to w tak niekontrolowany sposób. Z odcinka przed Brenną mam poszatkowane wspomnienia sprowadzające się do: „asfalt – rower z przodu – samochody po lewej ręce”. Z tego co wiem, spaliśmy wszyscy…
Większość uczestników, jak i organizatorzy, zapamiętają zapewne z tego rajdu zadania specjalne. W przeciwieństwie do części osób (większości?) w chodzeniu po linach mam jakie takie doświadczenie. Mimo to nie udało mi się ustrzec od błędów i były momenty, w których mój PHPowiec złapałby się za głowę. I chociaż do wyczynów Maćka Więcka było mi daleko, to następnym razem dwa razy pomyślę, zanim odważę się kogoś przepinać na takim rajdzie – szkoda sumienia.
Z dumą mogę za to stwierdzić, że prawdopodobnie byłem na linach najdłużej ze wszystkich ekip – w sumie ponad 2,5h. Kiedyś powiedziałbym, że to frajda, dzisiaj wiem, że na mrozie człowieka trafia szlag.
Kontuzje – to już doświadczenie zebrane na Magdzie i Krystianie. Trudno powiedzieć, co było powodem, ale po kilku minutach rajdu (zdążyliśmy wyjść z bazy), Magdę złapały skurcze w udzie. Złapały i skubane puścić nie chciały! A to ci skurcze skubane. Jedyne wyjaśnienie, jakie przychodzi mi do głowy – stres. A więc, bez spinania się, bez, stresu, ale do przodu. Na szczęście udało nam się zmieścić w limicie czasu na prolog, a później poszło już ok.
Ja sam kondycyjnie czułem się ok. Patrząc na długość trasy i brak doświadczenia w MTB, mogę wręcz powiedzieć, że rajd zniosłem nad wyraz dobrze. Największym problemem okazała się psychika – gdy odpuściliśmy odcinek trekingu, straciłem całą wolę walki. Jak teraz nad tym myślę, to chyba mam ten problem od początku startów – jak coś przestaje iść zgodnie z założeniami, to wali mi się wszystko. Na szczęście tutaj byliśmy ekipą, która bardzo skutecznie zmobilizowała mnie do wstania rano na ostatni odcinek (45km „spacerku” na nartach). Zwyczajnie obudzili i zapytali czy idę. Jak powiedziałem, że nie, to zaczęli się zbierać we troje. Kochana ekipa 😀
Trudno mi oceniać sam rajd – nie mam porównania do innych imprez tego typu. Jednak z mojego punktu widzenia większych niedociągnięć nie było. Może tylko nie zdecydowałbym się puszczać etapu narciarskiego – szkoda sprzętu, a noszenie go było w pewnym momencie jak zawieszenie kamienia u szyi. Niemniej jednak, plan zakładał narty – więc narty były.
Makaron pyszny, ekipa miła (i równie niewyspana co uczestnicy, więc nie budziła zazdrości), we wszelkich kontaktach nie przeszkadzali i nie pomagali – tak jak być powinno (no chyba, że ktoś planował się zabić na linach, ale wtedy na szczęście ingerencje były). Bardzo miłym akcentem była meta – butelka szampana, zdjęcia, gratulacje od Igora (i dostałem buffa!) – każdy mógł się poczuć przez 5 minut jak zwycięzca.
Na koniec rozmowy, rozmowy, gala, pakowanie i jeszcze trochę rozmów. Miałem okazję pomagać Maćkowi zdejmować koło z roweru (ale mnie duma rozpiera :P), a z dyskusji najbardziej zapamiętam pytanie Hiubiego:
„Skąd wyście się właściwie wzięli? Bo wy jakimś nowym tworem jesteście” (możliwe, że nie słowo w słowo, jednak zaspany byłem). No a my się wzięliśmy właściwie z… nikąd. Jedna dziewczyna miała ambicję wystartować w zimowym AR i zrobiła to, zabierając przy okazji trzech facetów na spacer po górach. Wczoraj dostaliśmy od Igora maila z zaproszeniem na następny start, więc kto wie -może to nie było ostatnie słowo powiedziane przez MIKro Supernova AT…
Read Full Post »