Feeds:
Wpisy
Komentarze

Archive for Czerwiec 2011

No bo kto by się spodziewał, że po tak słonecznym maju lato przywita nas deszczem? Na szczęście mimo tej chwilowej niedogodności, dzień okazał się „na poziomie” i właśnie mam okazję podziwiać za oknem piękny zachód słońca. Tym samym dla rajdowców zaczyna się kolejny trudny (tak samo jak wszystkie inne) okres startowy. Już widzę te litry potu wylane na WSSie, czy innej nie-koniecznie-szybkiej setce.

Ale dziś, pomimo zbliżającego się Grassora, moja głowa daleka jest od rajdowych myśli. Pierwszy dzień lata wypada bowiem w samym środku czegoś, co jest bliżej znane pod nazwą SESJA. Śpieszę donieść, że to dziwadło potrafi dać w kość bardziej, niż niejeden rajd. Gdy trafia się chwila, że człowiekowi przemknie przez głowę słowo rajd, to niemal z czułością wspomina te bagna z ORIENTO… Jak przeżyję, to żadne 50km nie będzie mi straszne na tych wakacjach!

Wszystkim studentom życzę więc wytrwałości – wszak to już bliżej niż dalej. A pozostałym… cóż, dużo radości i odcisków w nadchodzących ciepłych miesiącach 😉

Dzisiaj również po raz kolejny (dokładnie drugi) pożegnałem facebooka. Ciekawostka: przy deaktywacji konta zaznaczyłem, że nie chcę już dostawać powiadomień z serwisu. Gdy kliknąłem „ok”, dostałem… maila z potwierdzeniem, że właśnie dezaktywowałem konto…

Read Full Post »

Przed startem

Trzy godziny przed startem to trudny czas. Za mało, żeby normalnie pójść spać, za dużo, żeby wegetować. Na szczęście organizator wydawał mapy przy rejestracji, więc można było pogłówkować i uciszyć sumienie. Do tego długa chwila upłynęła mi na rozmowie z Andrzejem Sochoniem – organizatorem Kieratu i bardzo doświadczonym zawodnikiem.

Po orgach widać zdenerwowanie – nie zazdroszczę im, pierwszy raz to zawsze niewiadoma, a do nich przyjechało kilku wyjadaczy, którzy znajdą każdy błąd. No, ale jak na razie wszystko wygląda ok. Szybkie pakowanie, znowu zostawiam plecak w aucie i idę na start.

Pierwsza Pętla

Po sygnale do startu postanawiam trzymać się czołówki. Nie mam pomysłu na jedynkę, więc bezczelnie wiozę się za najlepszymi. Obiecuję sobie, że nie dam się wkopać tak jak na Kieracie i… robię dokładnie to samo! Wybieram swój własny wariant, oddzielam się od grupy i błąkam się po lesie. Wracam do drogi, tam spotykam piechurów. Dopada mnie rezygnacja. Na widok Krzyśka postanawiam połączyć z nimi siły i maszerować całą trasę. Patrząc z perspektywy, dochodzę do wniosku, że to zmęczenie po trasie tak mnie zdołowało. Odnajdujemy pk, ruszamy w kierunku następnego. Organizator mocno przed nim ostrzegał. „Będziecie klęli na niego, zobaczycie!”. Punkt miał być na środku bagna, pomagać miało zbliżenie dołączone do mapy. Nie boję się bagien, nawet je lubię, jak jest ciepło. Zanim docieramy do rejonu punktu robi się całkowicie ciemno. Wchodzimy w odpowiedni dział leśny, ale przecinki znikają. Nawigujemy na azymut, wpadamy na dwóch rajdowców, którzy już mają pk. Mimo to nie udaje nam się do niego dotrzeć. Dookoła robi się coraz więcej ludzi, zebrała się tu połowa uczestników! Odbijamy się od jednego brzegu bagna do drugiego, nie mając pomysłu co robić. W końcu ktoś krzyczy, że ma pk. Idziemy tam, podbijamy i lecimy dalej. Teraz jest już łatwiej, pomimo, że droga znowu wiedzie przez bagno. Przyznam szczerze, że dalsza trasa wyleciała mi z głowy. Pamiętam tylko, że według wyliczeń nie mieliśmy szans zmieścić się w limicie z całą trasą. Postanowiłem skończyć na pierwszej pętli, jeśli ten stan się utrzyma. Nie licząc tego faktu, było całkiem przyjemnie. Ostatecznie idziemy w trójkę – Krzysiek, ja i nowo poznana Ela. Dużo rozmawiamy, śmiejemy się. Przy pk 5 znowu zbiera się spora grupa uczestników, nam spotkany tubylec (o świcie w środku lasu) wskazuje drogę na pk6, najłatwiejszy z dotychczasowych. Tempo trochę rośnie, ale dalej nie wygląda różowo. Pk 7 okazuje się żartem organizatorów – nie jest nam do śmiechu. Przecinki z opisu i mapy nie istnieją, a „zakole rzeki” jest tak dokładnym opisem, jak mówić „przy pubie” na Wrocławskim rynku. Punkt próbujemy namierzyć w 6. osób, wspierani radami tych, którzy już go mają. Odnajdujemy go na tyle jednego z drzew, w zasadzie przypadkiem. Pozostaje ostatni pk tej pętli, żwirownia. Na szczęście Krzysiek prowadzi nas tam bezbłędnie. robimy sobie sesję fotograficzną i z drobnymi komplikacjami ruszamy do bazy. Po drodze schodzimy się w całkiem liczną grupkę i w takim składzie przechodzimy przez Czarną, budząc mieszane uczucia u tubylców. No i koniec, mogę jechać do Białego na spotkanie, czeka mnie piękny dzień!

Przepak

Gdy wchodzimy do bazy, jest około 12,5 godziny po rozpoczęciu rajdu. Organizator na nasz widok jest bardzo wstrząśnięty. Przeprasza, obiecuje, że pierwsza pętla była tą trudniejszą, druga ma być do zrobienia marszem w 10h. Do tego wydłuża limit o 3h. Dowiadujemy się, że najlepszy czas na pętli to prawie 9h! Po namowach, niechętnie, decyduję się wyjść na drugą pętle. Żegnajcie marzenia o miłym spotkaniu… W czasie jedzenia zupy rozmawiam z jednym z tych, którzy przyszli z nami na przepak(niestety nie zapytałem o imię, z wyników wnioskuję, że był to Łukasz) – postanawiamy załatwić to szybko we dwóch, dając z siebie wszystko. Zbieramy manatki i ruszamy.

Druga Pętla

Pk 10 wydaje się banalny. W dodatku organizator zapewnił, że tym razem lampiony będą od strony nachodzenia na punkty. Poruszamy się marszobiegiem. Niestety, przestrzelamy pk. Wracamy do właściwego skrzyżowania, jednak lampionu dalej nie ma. Partner  odnajduje w końcu drzewo z prawie niewidocznym sprayem. Podbijamy i lecimy dalej. W pewnym momencie ON mówi, że to już tu trzeba odbić. Mam wrażenie, że jeszcze za wcześnie, ale dochodzę do wniosku, że w najgorszym wypadku wyjdzie nam więcej bagien. Istotnie wchodzimy w bagno, jednak ślady które widzę przed nami dodają otuchy. W zasadzie, gdyby nie one, to trzy razy bym się wycofał, bo odcinek dłuży się niemiłosiernie. Faktycznie weszliśmy za wcześnie, ale teraz nie ma odwrotu. W końcu wychodzimy na górkę a po chwili czesania znajduję lampion, ponownie w nieoczywistym miejscu. Wychodzimy z punktu na wschód mijając biegacza, a potem… Krzyśka i Elę! No pięknie, jeśli oni już nas dogonili, to kiepsko nam to idzie. Mnie zaczyna wysiadać kolano po którymś wyrywaniu nogi z bagna. Dogania nas biegacz. Ostatecznie Chłopaki rwą do przodu, ja zostaję przy marszu. Początkowo idę na południowy mostek nad rzeką, jednak ostatecznie mylę drogę i wychodzę ponad pół kilometra za bardzo na północ. „I super! I tak chciałem tą rzekę przebyć wpław!”. Przebijam się przez podmokłą łąkę do rzeki. Niestety, chociaż nie jest zbyt głęboka, to otacza ją straszne błoto. W ostatniej chwili rezygnuję, wygrywają resztki zdrowego rozsądku. Wracam przez łąkę i truchtam drogą do mostku. Dalej marszobiegiem na północ. mijam chłopaków wracających z pk. Skręcam na wschód, niestety, ponownie nie trafiam tam gdzie chciałem. Znowu bagno. Wpadam na parę rajdowców, z którymi znajduję lampion (ponownie nijak nie mający się do opisu i odwrócony tyłem).

Dalej jest szybki przelot i utknięcie na pk. Z opresji ratuje mnie Leszek Herman-Iżycki, który widzi lampion, ledwo pojawia się w okolicy. Robi mi się wstyd. Podczepiam się pod niego i bezczelnie wiozę do następnego pk. I jeszcze jednego. W końcu nawiązujemy rozmowę. Okazuje się, że nie przeszkadza mu moja osoba. Cóż, miło, że mam okazję oglądać przy pracy kogoś z takim doświadczeniem – ma zupełnie inne podejście do nawigacji niż ja. No, ale on może pozwolić sobie na azymutowanie, ja wolę bezpieczniejsze warianty. Niestety nw okolicy pk 16. zaliczamy wtopę i to w sumie trzykrotnie – w tym samym miejscu, pomimo, że obok biegnie droga. Cóż i tak, gdyby nie wiezienie się, nie dotarłbym tutaj. Co chwilę dopada mnie kryzys, mam halucynacje, że jasna cholera. Mimo to wygląda to nie najgorzej – powinniśmy się zamknąć w 24h. w drodze na ostatni pk doganiamy uczestnika trasy 50, który również się pod nas podpina. Tuż przed punktem przejmuję nawigację i… wylatujemy w kosmos. Mam dość. Leszek wraca do drogi, mierzy jeszcze raz. Znika w krzakach i znowu nic. o łamaniu 24. możemy zapomnieć. Trafia mnie szlag. Dzwonię do orgów, pytam gdzie jest punkt. Mam gdzieś konsekwencje, chcę tylko wrócić i jechać do Białego. Pomimo rad dalej nie możemy znaleźć punktu. Leszek klnie głośno, ja po cichu, kolega z pięćdziesiątki nie mówi nic. Rezygnujemy, gdy nagle dostrzegam lampion – po raz kolejny niewiele mający wspólnego z opisem. podbijamy i idziemy do bazy, wedle mapy 4km. Tuż przed Czarną rozdzielamy się, zaczynam biec. Wpadam na asfalt, zaczynam pędzić. Jest wieczór, wielka impreza (dni Czarnej), wszystko jest surrealistyczne, nawet to, że muszę oddychać, żeby biec. Trochę mylę trasę, przebijam się przez tłum zdziwionych ludzi, ale już widzę szkołę. Wpadam na pustą metę. Szukam kogoś z orgów, odmeldowuję się. 24h08min. Tak niewiele, a jednak tak dużo… Szybki posiłek (w tym czasie dochodzi Leszek) i dalej w rajdowych ciuchach do auta.

Nigdy tak długo nie maszerowałem/biegałem. Zazwyczaj jak już jest tak źle, to zwyczajnie nie kończę. Nawet Kierat był krótszy. Tutaj prawdopodobnie też bym nie wytrzymał, gdyby nie Leszek. I nie wskazówki od orgów. Za rok będzie trzeba zrobić ten rajd na czysto… Mimo to, mam powody do dumy – od początku roku na wszystkich rajdach docieram do mety. Biorąc pod uwagę, że w tym samym okresie rok wcześniej nie ukończyłem żadnego rajdu… są powody do dumy.

Obiecałem organizatorom, że dostaną relację dłuższą niż Kierat. Myślę, że z obietnicy wywiązałem się aż za bardzo. Na koniec jeszcze tylko zdjęcie autorstwa Andrzeja Kudlewskiego z odprawy:

Read Full Post »

Podróż

Białystok – piękne, spokojne miasto na północnym wschodzie polski. z Wrocławia biegnie ku niemu wspaniała krajowa ósemka, którą miałem okazję poznać choćby przy okazji wyjazdu na Dymno. Tym razem w tamte okolice zapędziła mnie nowość w świecie rajdowym – Oriento 2011. Wszystko zapowiadało się pięknie – lubię tamtą okolicę, noc po rajdzie miałem spędzić w przyjaznym domu w Białymstoku, na tydzień przed startem lista świeciła pustkami a po imprezie organizowanej po raz pierwszy spodziewałem się łatwej nawigacji. Do tego prognozy zapowiadały ochłodzenie, co było miłą odmianą po ostatnich upałach. Żyć, nie umierać.

Tuż przed wyjazdem dostałem maila, że wygrałem wpisowe. Super, ostatnio krucho stoję z kasą, 50zł przyda się bez dwóch zdań. Zerknąłem jeszcze na listę startową – pojawiło się kilka nazwisk, które skutecznie zniechęciły mnie do walki o czołowe miejsce – i na plan rajdu. Na 18.00 ma być start, nie powinno być wielkich problemów, jeśli wyjadę odpowiednio wcześnie. Rano, trochę niedospany mechanicznie wrzucam wszystko jak leci do bagażnika – większości nawet nie rozpakowałem po Kieracie. W ostatniej chwili uświadamiam sobie, że zapomniałem o butach. dokładnie o 7.00 wyjeżdżam z Brzegu. Na wjeździe do Wrocławia lekki korek, jak to rano, wszystko zgodnie z planem. Za to trasa o tej godzinie jest super, nawet ta na Warszawę. Jadę sam, niewyspanie daje o sobie znać, niestety stopowiczów na trasie brak. Sprawnie dojeżdżam do Bełchatowa, przelotnie myśląc, czy nie zjeść obiadu w Białym, przynajmniej miałbym towarzystwo. niestety, zaraz za Piotrkowem zaczynają się roboty drogowe. Przez pierwsze 10km jestem spokojny, przecież wiedziałem, że mnie to czeka. Później jest już tylko wyklinanie na czym świat stoi. Jednak się nie spodziewałem. Nie czegoś takiego. przejeżdżam kolejne 10km i z niepokojem patrzę na zegarek – z obiadu w Białym nici. Trzeba będzie złapać jakiegoś hot doga na stacji. następne 10km, trafia mnie szlag. Pomaga trochę dzwonienie po znajomych i po rodzinie. kolejne 10km. Wzorem Kilera krzyczę „Szczać mi się chce!”. Zresztą nie tylko to. niestety, jedyne co dostaję, to kolejne 10km. Po nich robi się trochę luźniej, odcinek do Janek pokonuję w niesamowitym czasie. Niestety, przez opóźnienie wpadam do Warszawy w godzinach szczytu. Sytuacja bardzo podobna do poprzedniej, tyle, że zamiast co 10, iteruję trasę co 1km. Do tego jest więcej wyklinania na czym świat stoi. Padam ostatecznie, gdy okazuje się, że ósemka jest remontowana również w Wawie. Muszę zjechać na stację, żeby nie zrobić komuś krzywdy. Przynajmniej skorzystałem z toalety, pocieszam się w duchu. Niestety, zegarek od dłuższego czasu pokazuje coś, czego widzieć nie chcę. Tu już nie chodzi o obiad, nie wiem, czy zdążę na start. Nigdy mi się to nie zdarzyło – zawsze byłem ze sporym zapasem. Za Wawą jest kawałek ekspresówki, dociskam gaz. Dawno już tak nie jeździłem, odwykłem od prędkości bliższych 200 niż 100. Mijam Ostrów, zaczynają się wspomnienia z Dymna. Wiem, że trasa dalej jest ok, ale przed Białym znowu czekają mnie remonty. Wpadam na nie i czuję się, jakbym znowu wjechał do Wawy. „AAAAAAAGHHHRRR!” Dopada mnie myśl, że lepiej rzucić to w diabły i zaliczyć pobyt w Białym, zamiast tłuc się na ten cholerny rajd. Ale nie odpuszczę, jak jestem już tak blisko, do Czarnej zostało mi 40km i niecałe dwie godziny. Później dowiedziałem się, że większa część Białego jest obecnie rozkopana, w dodatku szykowali się akurat do jakiegoś koncertu. Dla mnie była to masakra. Na szczęście za granicami miasta były całkowite pustki. Znowu gaz do dechy, świat przelatuje za oknem. Przez Czarną jadę bezbłędnie, jakbym już tu kiedyś był. Parkuję pod szkołą, zdziwiony małą ilością samochodów, ale uświadamiam sobie, że to przecież mały rajd, a większość to miejscowi. Wpadam zdyszany do szkoły 17.40, zastaję przy stoliku dwie osoby. Niemal krzyczę „zdążyłem!”. Patrzą na mnie jak na wariata. Po chwili okazuje się, że pomyliłem godziny patrząc w rozkładówkę i do startu mam jeszcze ponad 3h.

I tak oto, już przed startem zaliczyłem jeden długodystansowy rajd. Było w nim wszystko – nerwowe zerkanie na zegarek, nawigacja (ile razy kląłem, że kompas jest w bagażniku), myśli o poddaniu się i przekleństwa. A także satysfakcja, że udało się złapać w limicie. Przemknęło mi tylko przez głowę, że czekająca mnie setka będzie bułką z masłem przy tym, co właśnie przeszedłem.

Jak bardzo się myliłem…

Read Full Post »