Feeds:
Wpisy
Komentarze

Archive for Marzec 2011

Właśnie się zorientowałem, że w całej historii bloga nie pojawiło się żadne zdjęcie (jedynie skany map)! Pora to nadrobić, zwłaszcza, że towarzystwo na poniższym mam niczego sobie.

Tak więc, od prawej: Paweł (Nimfetka), Ula (Nimfa) i moja osoba (chociaż nie widać – Potwór Z Bagien). Zrobione oczywiście na mecie RDSu.

Zdjęcie pochodzi z galerii Hiubiego, ale o ile dobrze pamiętam, to nie on trzymał w tym czasie aparat…

Read Full Post »

wolny czas to ostatnio towar wyjątkowo deficytowy. W planach było ostatnio kilka wpisów, w efekcie żaden z nich nie został nawet przelany na klawiaturę (o publikacji nie wspominając). Dlatego też, skrótowo, mała relacja z tego, co ostatnio ma miejsce dookoła mnie (i oczywiście jest jakoś związane z napieraniem).

Rowerek

Skromny. Biało-niebieski. W nazwie ma Basic, więc jest idealnie dopasowany do mojego obecnego poziomu. A wygląda tak. Zakupiony z konieczności (kradzież poprzedniego jeszcze przed sylwestrem), po wielu konsultacjach na rajdzie 360. Dzięki uprzejmości Bartka rower przyjechał do mnie aż z Bielska.

Niestety – w związku z brakiem czasu i powrotem do miasta rodzinnego, okazji do cieszenie się tym nabytkiem mam niewiele. Ale bądźmy dobrej myśli – idzie wiosna!

Włóczykij

4-6 marca. Niby jeden z wielu startów. A jednak wzbudził tyle emocji. Te „nie-do-końca-pozytywne” przemilczę, jestem pewien, że za rok już ich nie będzie. Za to te pozytywne wymagają zwrócenia uwagi.

– Podziękowania dla Szymona Szkudlarka za nocleg w Szczecinie. Gdyby nie on, miałbym niezłą zagwozdkę co zrobić ze sobą w nocy z piątku na sobotę.

– Podziękowania dla organizatorów, już choćby za ilość jedzenia przed, na i po rajdzie. Nigdzie jeszcze nie miałem tyle okazji do najedzenia się.

– Podziękowania dla Pani Wiosny, która uraczyła nas niesamowicie słonecznym dniem na czas rajdu

– Podziękowania… w zasadzie to nie wiem dla kogo, za aktualne mapy. Mimo, że datowane na lata 60te, zmieniły nawigację w fraszkę.

– Podziękowania dla Marcina i Michała, za towarzystwo na drugiej połowie trasy. Dzięki nim taplania się dookoła „Konga” było zdecydowanie mniej nieprzyjemne.

Był to też najlepszy z moich dotychczasowych startów – 2. miejsce i życiówka. Aż się prosi o więcej takich wyników.

Bochnia

Bieganie zdecydowanie nie w moim stylu. Niemniej jednak, propozycja startu w tak niesamowitych zawodach była nie-do-odrzucenia. W efekcie w składzie: Basia, Ptaku, Żurek i moja skromna osoba, pod nazwą Pro-Masters Wrocław zgłosiliśmy się do losowania. I udało się. 40h pod ziemią, w towarzystwie 58. innych ekip było jednym z najbardziej niesamowitych przeżyć w moim życiu. Świetna organizacja (nie pomyślałbym, że można taki tłum ogarnąć tak sprawnie i to jeszcze 200m pod ziemią), niesamowity klimat i walka do samego końca, to znaki szczególne tej imprezy.

Ostatecznie nie mogło nam pójść lepiej. Taktyka sprawdziła się w 100%, fizycznie podołaliśmy i zakończyliśmy zawody na 13. pozycji z wynikiem 169,651 km. Niestety, poziom imprezy był w tym roku bardzo wysoki, przez co dystans, który w zeszłym roku dałby nam pierwszą dziesiątkę, tym razem nie wystarczył. No nic, pozostaje losowanie. Jak to mówi Żurek „zgłaszając się, wychodzę z założenia, że nas wylosują”. Tak więc, mam nadzieję, do zobaczenia za rok w Bochni.

RDS – woda, kobieta i 13.

Rajd, który w zeszłym roku dał mi mocno popalić. Odpadłem wtedy już po 30km. Jak się okazało i tym razem miało być ciężko.

Droga do Ulanowa daleka. W dodatku skomplikowana. I w nieciekawych warunkach. Większość trasy w deszczu, który w okolicach Katowic zmienił się w obfity opad śniegu. Do bazy dotarłem przed 23. w piątek, w sam raz, aby zamienić kilka słów z setkowiczami. równo o 00.00 Hiu puścił ich na trasę (sam wyglądał, jakby właśnie wrócił z setki). Zrobiło się pusto i cicho. Przy stole zostaliśmy w cztery osoby, Ula, Ania, Hiu i ja. Po chwili Hiu poszedł spać i została nas już trójka, jednak jak się okazało, nie na długo. Po pół godziny odezwał się pierwszy telefon z trasy – mój imiennik miał problem ze zrozumieniem opisu punktu. To by było na tyle, jeśli idzie o spanie Huberta. W efekcie na rozmowie „na różne tematy” zeszło nam do trzeciej w noc. Chyba pierwszy raz udało mi się aż tak wyluzować przed rajdem (zapewne za sprawą znakomitego towarzystwa).

Rano pobudka, pakowanie i w dobrym nastroju (pomimo siąpiącego deszczu) wychodzimy na start, który jest na rynku. Wcześniej wielokrotnie patrzyłem na mapę (RDS to jedyny rajd, gdzie mapę dostaje się na długo przed startem. Jak się okazuje, niewiele to w zasadzie zmienia :D) i dyskutowałem z innymi o trasie. Czołówka była podzielona, część chciała lecieć „zgodnie z numeracją”, reszta przeciwnie. Ja wybrałem ten drugi wariant. Bicie zegara dało nam znak do startu. Szybko odłączam się od peletonu i zaliczam… pierwszą wpadkę. Nie dostrzegam skrótu przez las, przez co większość mnie wyprzedza. Tuż przed punktem zaliczam… następną wpadkę, tym razem fizyczną. Kolano zaczyna protestować. Już wiem, że z dobrego biegania dzisiaj nici. Fatum wisi nad tym rajdem, nie ma co. Ostatecznie czekam na Ulę przy punkcie, postanawiając delikatnie narzucić jej swoje towarzystwo.

I od tego momentu zaczyna się bajka. Kolano dawało się we znaki przez całą trasę, na szczęście tempo Uli pozwalało mi przeżyć i równocześnie dać z siebie wszystko. Kolejnym szczęściem była wszechobecna woda (kolejne fatum tego rajdu) która skutecznie hamowała wszystkich. Chodzenie po bagnach miało się stać na tym rajdzie czymś jak najbardziej naturalnym. Co ciekawe, Ula miała wielką awersję do wody w butach i „wywąchiwała” groble, którymi większość tych bagien przechodziliśmy. Były więc przeprawy przez rzekę po zrzuconej kłodzie, były skoki w przewężeniach i taplanie przez bród. Sanu na szczęście Hiu nie kazał nam przekraczać (a przynajmniej nie wpław).

Na trasie regularnie mijaliśmy się z Sebastianem, który, choć mocny w nogach, nie mógł dorównać Uli nawigacyjnie. Myślę, że było mu ciężko, gdy po kilku kilometrach biegu znowu na nas wpadał. Taaak… znam to doskonale… Na koniec Sebastian nam się urwał (a dokładniej, to my urwaliśmy się jemu), za to wpadliśmy na… Pawła Szarlipa – organizatora Skorpiona. Jak się okazało, on również cierpi na problem z kolanem i też przeszedł do marszu. Nie zdecydował jednak do nas dołączyć i twardo obierał własne warianty. W efekcie wpadaliśmy na siebie na odcinku kilku kilometrów, przy czym Paweł potrafił się pojawiać z przeróżnych stron. Ostatecznie z Ostatniego pk wyszliśmy do bazy razem. I wydawało się, że tak już będzie do końca, jednak w pewnym momencie Paweł znowu poszedł swoim wariantem. Jak się okazało, słusznie, odsadził nas na dobre 200 metrów. Ula miała już dość, ewidentnie dopadł ją kryzys. Nagle zaczęła biec, w dodatku skrótem, który przegapił Paweł. Ucieszony, myślałem, że dogonimy go i razem dojdziemy na metę (też miałem już dość). Zwolniłem, mijając Pawła i zobaczyłem, jak mija mnie Ula. Ostatecznie dobiegliśmy aż do mety, nawet jeśli nasz bieg był dość mizerny. Nigdy jeszcze nie widziałem takiej determinacji – Ula mało się nie popłakała, a mimo to biegła dalej. Aż się człowiekowi głupio robi, że marudził…

Efekt: wyprzedziliśmy Pawła i, jak się okazało, Stanisława Olbrysia. Ula wygrała w klasyfikacji kobiet, a ja zająłem… drugi raz z rzędu, 13. miejsce. Czas – 7.39 czyli nie najgorzej jak na rozwalone kolano. Podoba mi się taki duet. Ale doszliśmy z Ulą do wniosku, że następnym razem startujemy razem na rowerach. Może jakiś mały AR?…

Przerwa techniczna

No i po RDSie. Siedzę w domu, dochodząc do siebie po startowym maratonie. Czuję się wypruty. Na szczęście do końca marca mam wolne, przynajmniej jeśli chodzi o starty. Trzeba nadrobić zaległości na uczelni i doprowadzić się do ład

Read Full Post »