Feeds:
Wpisy
Komentarze

Archive for Lipiec 2012

Tym razem na trasie towarzyszy mi Monika. Trasa ciężka, bo wiodąca z Wrocławia najpierw do Jeleniej Góry, później do rodzinnego Brzegu Dolnego i dopiero wtedy do podwarszawskiego Wieliszewa. Brak snu, jedzenie na trasie i duże ilości kawy… a w perspektywie jeszcze droga powrotna, gdzie miałem zahaczyć o Warszawę i ponownie nosić meble (z tego też powodu wyjazd busem, co jeszcze bardziej podnosiło poprzeczkę)… no, nie było łatwo i aż prosiło się o porażkę na całej linii już z powodu niewyspania.

Tym razem cel przedstawiał się inaczej – jechać jak najwięcej czasu, za to spokojnie i bez szaleństw. Na sobotni wieczór zapowiadano deszcz, co trochę mnie niepokoiło, jednak mimo to miałem twarde postanowienie konsekwentnie tłuc kilometry. Tym razem zdecydowałem się zabrać nerkę z bukłakiem z myślą, że jak będzie trzeba, to i stanę, żeby się napić. Rejestracja, przygotowanie noclegu na sali gimnastycznej (no, w końcu normalnie), składanie roweru, przebiórka… zbliża się 12. pora iść na strefę. Spotykam Marcina, kolarza, który postanowił w tym sezonie spróbować sił w bieganiu. Dzisiaj jesteśmy na jego terenie i zdecydowanie czuję się jak żółtodziób. Podpytuję go o Imagisa, rady są dla mnie na wagę złota. W końcu informacja, że mamy ustawiać rowery, lekkie zamieszanie i… poszli.

Po pierwszej pętli

Do roweru biegnę spokojnie, większość zawodników rusza przede mną. Na wstępie przejazd przez strefę zmian, w tym najpierw wjazd, a później zjazd przez fundament ogrodzenia (ciekawy element, bardzo mi się spodobał – źle ustawisz pedały, to rąbniesz). Trasa, ku mojemu zdziwieniu, biegnie niemal cały czas drogami i to takimi, po których naprawdę można poszaleć. W końcu wjeżdżam do lasu, tu nawierzchnia robi się odrobina gorsza, ale dalej nie można tego porównać z trasą z przed miesiąca. W końcu wpadam na single track – wspaniały odcinek, chociaż trochę krótki – ścieżka na grzbiecie wijącym się między drzewami, przechylenia w każdym możliwym kierunku. Radzę sobie zdecydowanie lepiej niż zawodnicy dookoła, muszę zwolnić. Wypadam na asfalt omijając korzeń oznaczony czerwonym pachołkiem i… zaczyna się długi asfaltowy odcinek, który przechodzi w… jeszcze dłuższy odcinek wałem wzdłuż zalewu (jeziora?). Co chwila ktoś mnie mija, konsekwentnie jednak nie pruję pełną mocą. Zjazd, piasek, trudny odcinek wzdłuż strumienia, i nie za ciekawy wzdłuż pola… szutrówka, asfalt i strefa zmian. 12km, mniej niż wyczytałem na mapce od organizatora (miało być 14km). Prędkość w okolicy 20km/h, więcej niż zakładałem, ale i trasa zdecydowanie łatwiejsza. Decyduję się zdjąć błotniki, nie ma co wozić balastu, jak prawie nie ma błota. Pamiętam też cały czas o piciu, tym razem trasa pozwala na to bez utraty prędkości. I tak leci okrążenie za okrążeniem. GPS uparcie pokazuje, że tym tempem zrobię w 24h 500km. I jest do dla mnie tempo które nie zajeżdża. mimo to postanawiam robić przerwy między pętlami, a po pięciu przejazdach ucinam krótką drzemkę na trawniku i jadę dalej. Na którymś przejeździe na mojej ulubionej ścieżce w lesie obrywam gałęzią w głowę – prawdopodobnie głupi żart, a z za zakrętu nie dało się jej zobaczyć, była przerzucona w poprzek trasy na wysokości oczu. Lekko oszołomiony zatrzymuję się kilka metrów dalej i poprawiam kask. Gdyby nie on, mogło by być dużo gorzej…

Zbliża się wieczór. Na którejś pętli łapie mnie deszcz, ale o dziwo, działa to pobudzająco. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, jak zaduch daje mi się we znaki. Następne trzy przejazdy robię zdecydowanie szybciej i jedzie mi się lepiej. Po nich robię przerwę w bufecie, dzwonię do Asi a tu… oberwanie chmury. Dobrze, że nie złapało mnie na siodełku. Zapada zmrok, na polu jest jeszcze ok, ale jak wjeżdża się do lasu, to jest już mało przyjemnie. Decyduję się założyć Lampę i…

I problem. Nietania Sigma na drodze radzi sobie jeszcze jako tako, ale już korzenie na leśnym odcinku okazują się dla niej za dużym wyzwaniem – lampa chodzi góra dół, w najmniej przyjemnych momentach. Do tego nie mogę jej tak ustawić, żeby świeciła przed rower, promień jest albo trochę w lewo, albo trochę w prawo. kurde, trzeba to było przetestować… a mam ją od stycznia! Nawet moc, tak bardzo przez wszystkich zachwalana, nie powala. Męczę w ten sposób dwie pętle. Na drugiej, w lesie gdzie zdążyło się zrobić sporo błota, niemal spadam z roweru gdy dostaję własnym światłem po oczach. Mam dość. jest około 23. docieram na spokojnie do strefy i idę spać. zrobiłem 16. pętli. Mój plan minimum wynosi 250km, co oznacza, że muszę zrobić jeszcze 5 przejazdów. Kładę się w ubłoconych ciuchach na deskach sali gimnastycznej i nastawiam budzik na 4:00

Z Sylwią z Warszawy, fotograf złapał nas razem przy bufecie

Budzę się o 7:00. Telefon szwankuje po deszczu, rozładował się i nie mogę zadzwonić do Asi, żeby potwierdzić, że żyję. W średnim nastroju wsiadam na rower i jadę na strefę. „To tylko pięć pętli i ponad 4h”, powtarzam sobie w myślach. Wjeżdżam na trasę. Pogoda dopisuje, nie pada ale jest przyjemnie chłodno, przynajmniej w porównaniu do wczoraj. Pętla, zjazd do bufetu i znowu na trasę. Nie za szybko, ale też nie za wolno, w końcu im szybciej to zrobię, tym szybciej zejdę z roweru. Nastrój powoli się poprawia, okrążenia w okolicach 40min, zapas czasu dalej spory… trasa przez noc trochę się zmieniła, tu doszło błoto, tam ścieżka bardziej rozjeżdżona… jeszcze trzy pętle, jeszcze dwie… no, to już ostatni raz. Zegar pokazuje, że do końca mam 2h3min. Postanawiam zmieścić się w 33min. Dociskam mocniej pedały, czuję się dobrze. Żegnam się z kolejnymi odcinkami trasy, zwłaszcza z pamiętną ścieżką w lesie. W końcu zjazd w dół nad wodę i prosta w kierunku strefy. Wpadam na matę po niecałych 33minutach, to chyba najlepsze okrążenie jakie zrobiłem. Ktoś jeszcze krzyczy, żebym jechał dalej, ale ja już nie muszę – plan minimum wykonany.

Poprawiłem sporo błędów sprzed miesiąca. Tym razem bez wygłupów założyłem spodenki rowerowe (chociaż koniec końców obtarcia i tak były), nie szarżowałem na początku i pamiętałem o piciu – w sumie wypiłem ponad 7l picia. Do tego regularne jedzenie (głównie to co było w bufecie). Na oczach okulary rowerowe, a nie przeciwsłoneczne, więc nawet jak chlapnęło to nie w oczy… Na trasie nie złapał mnie ani jeden skurcz, trzymałem w miarę równe tempo i gdyby nie wpadka z oświetleniem wynik mógłby być całkiem fajny – ostatecznie zająłem 8. miejsce w kategorii (na 14. zawodników).

Tak więc – Mazovia 1 : 1 Klayman

Zdjęcia  „Zbyszek”, ze strony organizatora

Read Full Post »

Na czym to stanęliśmy? Ah tak, poszliśmy spać. Rano faktycznie okazało się, że za kwaterę przyszło nam zapłacić, jednak udało się stargować cenę o połowę (wszak spaliśmy tylko pół nocy 😉 ). Przygotowywanie jedzenia, ciuchów, roweru… prawie jak na starcie PMNO, a jednak jakoś inaczej. Pewnie przez brak noclegu na sali gimnastycznej. Idę dopełnić rejestracji, dostaję chipa, a na widok mojej miny Pani w biurze dokłada mi do niego instrukcję montażu. jeszcze wizyta na serwisie (darmowym) w celu wymiany klocków i jestem gotów do jazdy. niepokoi mnie tylko informacja o błocie na trasie – no bo skąd ono tam ma być, jak od tygodnia skwar? Pewnie jakieś dwie kałuże a oni tak tylko marudzą… Ustawiam rower w wyznaczonym miejscu a następnie maszeruję na start.

I tu zaczyna się problem. Relacja wygląda zupełnie inaczej z punktu widzenia żółtodzioba i inaczej dla kogoś kto o tego typu ściganiu ma chociaż minimalne pojęcie. Stąd też obok mrożącej krew w żyłach opowieści o trudach na trasie pojawia się ironiczny uśmiech na widok rażących błędów. W efekcie opis wyszedł trochę… dualny.

Stoimy na linii startu. Słońce już przyświeca mocno, a to dopiero 9.00. W końcu sygnał do startu. Biegnę w oszalałym tłumie, mając na nogach SPDy i dopadam swojego roweru (Idiota, co ci da te kilka sekund przewagi które tu zdobędziesz). Ruszam ostro, podobnie jak reszta zawodników (Tylko że oni mają dużo więcej pary w nogach i mogą sobie pozwolić) i telepię się po wertepach pola na którym jest strefa zmian. Wypadam na szuter, później na asfalt tempo około 25km/h (czyli dużo za dużo), w pewnym momencie wyprzedzam dwóch chłopaków i jadę jako pierwszy w grupie. Tak skutecznie że wylatuję z trasy, nie zauważając skrętu z powrotem w pole. Nawrotka, wpadam w tłum przez który próbuję się uparcie przebijać. I tu pojawia się błoto. I koleiny. I jeszcze więcej błota. I zatory na trasie, bo ktoś tam z przodu nie wyrobił i zwolnił do zera. To pewnie ten błotny odcinek o którym słyszałem na starcie, nie potrwa długo (naiwny…). Dalej przebijam się obok wolniejszych zawodników nie zważając na trzęsący się rower i błoto pryskające na wszystkie strony (jadąc po asfalcie tej energii wystarczyło by pewnie na prędkość, którą normalnie nie jeżdżę. Tu gnałem jak głupi z coraz szybszym oddechem i tętnem bijącym w skroni). W końcu dobijam się do suchej drogi. Teraz powinno być lepiej. Odcinek wzdłuż wału powodziowego, wjazd na wał, nawrotka i teraz jazda wałem. Zjazd, trochę trawy, trochę kolein, trochę płyt z betonu. Przerzutki szczękają, łańcuch terkocze, ja cały w kropki. Wpadam do lasu a tam… To da się, żeby było jeszcze więcej błota i kolein?! błoto, zakręty, drzewa, błoto… zjazd do kałuży, rozchlapuję brudną wodę na wszystkie strony, piaskowa pułapka, a za nią piaskowy podjazd znowu na wał i znowu błoto. W końcu wyjeżdżam na utwardzaną drogę, teraz rowerem rzuca góra dół na dziurach… sam nie wiem, co gorsze. Kawałek wzdłuż pola i w końcu koniec pętli. Czas w okolicach 45min. (czyli niewiele za pierwszą dziesiątką zawodników. W dodatku przez cały ten młyn nie tknąłem butelki z piciem. Już czuć pierwsze objawy odwodnienia, a ja, głupi…) zaliczam krótką przerwę na picie i lecę dalej, dalej tym samym ostrym tempem.

I w zasadzie poza bólem głowy to mógłbym skopiować opis pierwszego przejazdu. No dobra, tym razem udało się nie zgubić. Na strefie Paweł gdzieś się zapodział więc nawet nie staję tylko jadę trzecią pętlę. Gdy ją kończę jest już naprawdę średnio. Zajmuję 12. pozycję, 4. w kategorii, ale odwodnienie zaczyna wygrywać. Łapczywie wypijam butelkę lemoniady i wciągam żel. I znowu na pętlę. Próbuję jechać spokojniej, ale… to męczy jeszcze bardziej, bo jest więcej walki w błocie. Znowu strefa. kolejna butelka, na jedzenie patrzeć nie mogę. Ruszam, na ubitej drodze trochę wolniej. Błoto, walka i… skurcz. Zjeżdżam na bok, rozciągam, daję chwilę luzu, ruszam. Przejeżdżam kawałek i… znowu skurcz. Nie pomaga manewrowanie zabłoconymi przerzutkami, nie pomaga możliwie spokojna jazda. Do mety łapie mnie jeszcze kilka razy, czasami ktoś zatrzymuje się i pyta czy pomóc. Na to nie ma pomocy. W końcu docieram do strefy, wynik gorszy o 15min od ostatniej pętli. minęły dopiero 4h. niecałe. Mam dość. Kręci mi się w głowie, skurcze łapią nawet gdy prowadzę rower. Niby mogę odczekać godzinę, odpocząć, umyć rower i siebie… ale głowa jednoznacznie wysyła sygnał „dość”.

No i tyle. Prysznic, pakowanie, łapczywe uzupełnianie płynów (izotonik w bufecie okazuje się naprawdę niezły), wsiadamy za kółko i do domu. Pokonany, a jednak zadowolony. Plan, choć minimalnie, to wykonany. Byłem, zobaczyłem, poczułem… i dałem się sponiewierać. A w głowie już pojawiały się myśli, co zrobić, żeby za miesiąc nie było powtórki.

Read Full Post »

Mam nadzieję, że ktoś tu jeszcze zagląda… Niestety przeprowadzka okazała się tematem trudniejszym niż myślałem i ten na przykład internet zawitał na nową kwaterę dopiero dzisiaj – a i to po wielkich bojach z moją awersją do sieci. Przepraszam więc za ostatnią ciszę w sieci.

Obiecanej relacji z Mazovii 12h niestety nie zamieszczę – zwyczajnie nie miałem kiedy jej napisać. Powiem więc tylko w skrócie: Mazovia 1:0 Irek. Totalny żółtodziób dostał ostrą szkołę i wyciągnął wnioski. Runda druga już w sobotę, na Mazovii 24h. Mocno wierzę, że będzie lepiej, zwłaszcza, że okres między tymi startami przyniósł naprawdę sporo kilometrów w siodle.

I jeszcze powrót do tematu który gdzieś tam pojawił się jeszcze w czerwcu – projekt, roboczo nazwany „IROman” rusza już od sierpnia. Sponsor potwierdził budżet, plan w miarę ułożony, dogrywam ostatnie formalności… będzie się działo! Szczegóły (odpukać) niebawem.

Read Full Post »