Feeds:
Wpisy
Komentarze

Archive for the ‘Treningi’ Category

Oczywiście, niezależnie od tytułu, będę wdzięczny za każdą odpowiedź. Niemniej jednak najbardziej obeznani będą użytkownicy wszelakich serwisów typu Endomondo oraz ci, którzy prowadzą własny „dzienniczek treningowy”

Chodzi mianowicie o wprowadzanie do takiego dzienniczka aktywności, które nie są strikte treningiem. Bo jak na przykład ugryźć pracę przy wycince drzewa? Nie powiem sobie, że nic nie robiłem w ten dzień, a przecież nie wpiszę do dzienniczka „praca przy drzewie, 6h”. I na dokładkę jeszcze wpływ na regenerację…

Albo taka jazda rowerem po mieście. W sumie człowiek natrzaska nawet kilkadziesiąt kilometrów, ale przecież nie napiszę, że jechałem rowerem 30km przez 5h. A rozdzielanie tego na 6 treningów po 5km każdy…

I jeszcze inaczej: idę na siłownię, wsiadam na rower stacjonarny. według wskazań licznika, robię w pół godziny 32,5km. Jak to przełożyć na „normalny trening”?

Efekt z tego taki, że po raz trzeci założyłem profil na Endomondo i po raz trzeci zrezygnowałem. Bo jak tak podsumować wszystko, czego nie potrafię zanotować, to wychodzi, że prawie nic nie robię, pomimo, że ostatni tydzień trenuję naprawdę intensywnie.

Macie pomysł, jak jednak wcisnąć w ramy dziennika takie „treningi”?

 

P.s. Pytanie oczywiście z kategorii „z przymrużeniem oka” 😉

Read Full Post »

Organizator: Firma zatrudniająca.

Data i miejsce imprezy: 22.02.2012, Wrocław.

Lista uczestników:

Ireneusz Kociołek

Cechy szczególne:

– scorelauf na dystansie około 20km, 4pk kontrolne

– lampiony „niesportowe” (tabliczki urzędów skarbowych), karty startowe w formie deklaracji podatkowych.

– limit czasu na każdym punkcie kontrolnym, wyznaczany przez czas pracy urzędu. Meta zamykana o godz 17:00

– brak mapy (pamięciówka, mapa na starcie, możliwość zrobienia opisówki na starcie)

– totalne zaskoczenie (cywilne ciuchy, nieprzygotowany rower).

Wyniki:

Ireneusz Kociołek – niepodbita jedna deklaracja (kara 10min), czas netto trudny do określenia (nikt nie włączył stopera), ok 2h.

wtopa nawigacyjna przy pk2 z powodu złego opisu trasy (inny adres)

A tak na poważnie: Wysłano mnie dzisiaj jako kuriera na miasto, cobym dostarczył deklaracje podatkowe do odpowiednich urzędów startowych… tfu, skarbowych. A jako że były one rozrzucone po mieście, w miejscach, które nie do końca znam, zrobiłem sobie z tego mały trening.

Read Full Post »

Plan zakładał, że po Harpaganie pojadę (w ramach wyjazdu firmowego) wypocząć na SPA. Harp przeszedł mi bokiem, ale na SPA udało mi się załapać.

Poza zabiegami (Joga, sauny, masaże) , dodatkową atrakcją miał być spinning. Jak szybko mnie uświadomiono, nie chodzi o wędkowanie, tylko o pedałowanie na rowerze stacjonarnym. Początkowo byłem nastawiony dosyć sceptycznie – miałem wypocząć, a oni mi każą pedałować? Po chwili główkowania doszedłem do wniosku, że jednak nie będzie tak źle – przecież nie zrobią godzinnej masakry dla ludzi, którzy na co dzień siedzą za biurkiem. Zacząłem się więc nastawiać na spokojne, senne pedałowanie, dla odmiany w sali, a nie na zimnie.

Zajęcia miały się zacząć o 10.00 rano, po hucznej imprezie poprzedniego wieczoru. Z głową pełną tłuczonego szkła, zataczając się, dotarłem do salki z rowerami. Wpinam się w pedały, czuję się trochę lepiej – w końcu zdarzało mi się już pedałować w czasie snu! Instruktorka ma ładnie wyrzeźbione mięśnie, wpadam w lekkie kompleksy. Na szczęście tak jak przewidziałem, obciążenia które zaleca nie są „z górnej półki”, więc mogę sobie pozwolić na wysoką kadencję. I w tym momencie… dostaję po uszach. Nie dosłownie, bo Pani była przypięta do roweru i nie sięgała. Polecenie: „do tego co mówię, dorzuć 3”. No i się zaczęło. Z każdą minutą zaczynam coraz bardziej  sapać. W dodatku instruktorka doszła do wniosku, że sama jazda przez 40min będzie nudna i zaczęła dokładać elementy aerobiku. Wymachy, skłony, jazda obok siodełka, znowu wymachy. Leje się ze mnie jakbym siedział w saunie. Zaczynam odliczać czas do końca, a intensywność cały czas rośnie… nareszcie koniec, teraz rozciąganie. Gdy udaje mi się uspokoić oddech stwierdzam, że nie było tak źle. Wysiłek był rozłożony na całe ciało, więc już po chwili dochodzę do siebie i czuję nową energię w mięśniach. Postanawiam dopisać się do popołudniowej grupy na drugą rundę.

 

Nie wiem, czy potrafiłbym regularnie „trenować” w ten sposób. Wątpię też, aby taki trening dał, na dłużą metę, lepsze efekty niż trenażer na zmianę z siłownią czy aerobikiem. Niemniej jako odskocznia od zwykłego, czasami nudnego planu treningowego jest jak znalazł. Mi przypomniał, że jazda na rowerze, nawet stacjonarnym, może być ciekawa. A przecież trening powinien przynosić fun.

Na zakończenie dodam, że grupa popołudniowa miała typową „jazdę” z różnymi odciążeniami, bez aerobiku. Nie wiem, która forma zajęć jest „poprawna”, ale na mnie wrażenie zrobiła zdecydowanie ta pierwsza.

Read Full Post »

Kamieniołom

Od niemal roku w mojej głowie kiełkuje pomysł wyjazdu na Mount Blanc. Początki były spokojne – szukanie artykułów w necie, pytanie po znajomych, wstępne szukanie ekipy… no i trafiło się. Znajomi znajomego jadą zdobywać ten konkretny szczyt w wakacje. Mają trochę więcej doświadczenia niż ja, więc układ idealny. Wada to fakt, że jadą przez Hiszpanię i muszę sam załatwić sobie transport. No, ale dla chcącego nic trudnego.

W ramach zapoznania się, zostałem zaproszony na „piknik w kamieniołomach”. Nie do końca wiedziałem, co to dokładnie ma znaczyć, ale w sumie, „why not?”. Potem dowiedziałem się, że ów kamieniołom jest położony rzut beretem od Sobótki. W ostatecznych rozmowach okazało się nawet, że znajdzie się dla mnie transport. Żyć, nie umierać.

Zbiórka pod Aquaparkiem dostarczyło mi dużo wiedzy co do formy „pikniku”. Jechało nas około piętnastu osób. Kamieniołom to faktycznie kamieniołom, tylko nieczynny i zalany. I… jedziemy się tam wspinać. A ja wspin w terenie miałem ostatni raz w gimnazjum.

Gdy wszyscy się zeszli (oczywiście nie obyło się bez opóźnień), doczekałem się kolejnych niespodzianek. Marcin, czyli kierownik planowanej wyprawy w alpy jest gościem, którego poznałem na przejściu. Ponadto na piknik jechał z nami gość ze Slotu, którego kojarzyłem z widzenia, oraz Jacek który dał mi namiary na tą ekipę. Większość ekipy to studenci PWR, kilka osób związanych ze wspinem i jeden dzieciak. Sielanka pełną gębą.

Na miejscu opadła mi szczęka. Ślęża jako taka jest mi dość dobrze znana i nie spodziewałem się niczego nowego. A tymczasem te sterty kamieni, które widziałem ze szczytu okazały się małym rajem. Wycięta w skale dziura, w której zebrała się woda (znawcy tematu twierdzili, że ma do 30m głębokości), w całości otoczona lasem. Ściany różnej trudności, możliwość skakania do wody z piętnastu metrów, wieszania tyrolek… Naprawdę trudno się tam nudzić.

Oczywiście nie tylko my docenialiśmy uroki tego miejsca. Od dwóch dni obozowała tam ekipa extrem team (sorki, jeśli przekręciłem) z Wrocławia. Zawiesili oni dwie tyrolki nad kamieniołomem i co chwilę dawali nam pokaz w skokach na linie. Początkowo śmiałkowie (również płci pięknej) zatrzymywali się wysoko nad wodą, jednak z upływem czasu (a może z ilością wypitego piwa?) odległość od tafli robiła się coraz mniejsza. W pewnym momencie normalne było, że jest już ujemna…

My zaś rozłożyliśmy się na półce skalnej nieco na uboczu. trzy grille, jedna krótka ale wymagająca ściana oraz zejście do wody. Wszystko, czego potrzebowałem do szczęścia. Czas płynął szybko, popływałem, pojadłem, przypomniałem sobie jak to jest chodzić boso (oraz jak to jest wspinać się boso). Późnym popołudniem przenieśliśmy się na drugą stronę żeby zaliczyć „minetkę łokietka”. Trasa okazała się dużo prostsza niż ścianka przy pierwszym obozie (a może to efekt założenia butów do wspinu?).  W efekcie siedzieliśmy tam prawie do 22.00 kiedy to wypłoszył nas zmrok. Część ekipy została na noc, ja jednak chciałem w końcu spędzić noc w normalnym łóżku.

W całej tej zabawie temat wyprawy zszedł trochę na drugi plan. Mimo to udało mi się ustalić przybliżony termin wyjazdu. W dodatku ekipa okazała się niczego sobie, wydaje mi się też, że zrobiłem na nic odpowiednie wrażenie.

Z całego serca polecam to miejsce dla ludzi szukających miejsca na spędzenie dnia poza miastem. Mam tylko nadzieję, że nie zaczną się tam zjeżdżać tłumy, bo sam też chciałbym skorzystać z tego zacisza 😉 Jak tylko znajdę chwilę to wskoczę na rower i pojadę porobić tam trochę zdjęć. Naprawdę, jest na co popatrzeć.

Read Full Post »

W życiu człowieka bywa tak, że myli on przebłyski fantazji z przebłyskami geniuszu. Taka pomyłka w moim wykonaniu zaowocowała kolejną przygodą. Ale po kolei.

Środa 02.06. Byłem już po pracy, właśnie wróciłem z uczelni. Przede mną długi weekend. Planowo miałem go spędzić w tatrach, jednak plany mają to do siebie, że planami pozostają. W związku z tym, że nie miałem nic do roboty, rodzinka zachęcała mnie do powrotu do domu (fakt, nie było mnie na dobrą sprawę od miesiąca). Gdzieś około godziny 16.10 podjąłem decyzję, że faktycznie mógłbym się do nich wybrać. Na jazdę autem nie miałem już jednak szans, mama była w drodze do domu. Na pociąg jakoś nie miałem ochoty. Pozostawał więc rower, albo… tu w mojej głowie zaświtał szatański plan pójścia do Brzegu pieszo (nomen omen, 40km). Szybka decyzja, jeszcze szybsze pakowanie, wskoczyłem na rower z dwoma plecakami i pojechałem pod Koronę. Tam bagaże przekazałem cioci (dlaczego sam z nią nie pojechałem, nie pytajcie. był pomysł i cała reszta się nie liczyła). Szybkie zakupy w Koronie, i normalne pakowanie małego plecaka. I tu zaczęły się kłopoty. W czasie napełniania camela rozszczelniłem go (o czym miałem przekonać się kilkaset metrów dalej). Z pod korony ruszyłem 17.15
Po owych kilkuset metrach poczułem, że coś mi moczy plecy. Jeszcze zanim zdjąłem plecak, zrozumiałem, co jest nie tak. Połowa płynu zamiast w camelu była poza nim, powoli sącząc się przez ścianki plecaka. Picie wylałem, a cieknącego camela wziąłem w ręce (planowałem szybkie wypicie go do końca). Po kolejnych kilkuset metrach przypomniałem sobie, że miałem zadzwonić do koleżanki. sięgam ręką do plecaka, a tu niespodzianka – telefonu nie ma (nawiasem mówiąc, trochę ponad miesiąc temu straciłem telefon dokładnie w taki sam sposób). Załamany wylałem resztę camela na trawę, schowałem go do plecaka i pobiegłem z powrotem. Leżał tam, gdzie się zatrzymałem, w towarzystwie kit-kata i Grześka. Zegarek pokazywał już 17.35 Nie ma to jak dobry start.
Od tej pory było już zdecydowanie lepiej. Plecak miałem praktycznie pusty (brak picia), pogoda jako tako się trzymała, było nawet ciepło. Na wyjściu z Wrocławia minął mnie ojciec, zgadaliśmy się, że jeśli nie wyrobię do 00.00 to weźmie mnie wracając. Tak więc, plecy miałem chronione.
Po dotarciu do Szewc doszedłem do wniosku, że samochody to jednak spora nieprzyjemność przy maszerowaniu, postanowiłem więc zejść z głównej trasy i pójść przez Kotowice. Odległość podobna, za to ruch znacznie mniejszy. Pomysł niegłupi, maszerowało się przyjemniej.
I w tym miejscu zaczyna się obiecana garść porad. Na początek zasada numer 1:

„Nie chodź po deszczu po polach. Nawet jeśli masz dzięki temu nadrobić te 300-400 metrów.”
Właściwie, jeśli ktoś zastosuje się do tej zasady, nie musi czytać reszty wpisu. Jeśli jednak kiedyś, dziwnym trafem pokusi cię, żeby zejść z asfaltu, to następne wskazówki mogą się przydać.

Na wysokości Paniowic stwierdziłem, że polna droga którą mijam ma dobry kierunek i nie wygląda tak źle. niewiele myśląc zszedłem z asfaltu. Początek faktycznie był obiecujący. Stojące miejscami kałuże nie robiły na mnie wrażenia. Niestety już po chwili to ziemia występowała „miejscami”. Mimo to dzielnie maszerowałem przed siebie. Odrobina błota jeszcze nikomu nie zaszkodziła. W pewnym miejscu droga zakończyła się stromym podejściem. Przekonany, że tu zaczyna się asfalt przyspieszyłem. Niestety, za wzniesieniem zaczynało się zaorane pole. Za polem zaś odkryłem rów melioracyjny. Normalnie takie rowy da się przeskoczyć, widać zresztą było wydeptane ścieżki po obu stronach. Jednak dzięki padającym ostatnio deszczom rów miał jakieś dwa metry szerokości, tyleż samo głębokości wartki nurt i śliskie, strome brzegi. Jednym słowem – zapora. I tu rada następna:

„Jeśli decydujesz się przeprawić przez strumień, rób to do końca. Wycofywanie się w połowie nie jest najlepszym pomysłem”

Niezastosowanie się do tej zasady kosztowało mnie zanurzenie do połowy uda i mozolne wdrapywanie się na brzeg. Niestety, nie ten, na który bym chciał. Następna złota myśl nasunęła się sama:

„Każdy strumień da się przekroczyć. Trzeba tylko znaleźć odpowiednie miejsce”
Co ciekawe, tu akurat poszło całkiem nieźle. Po około 10 minutach znalazłem ścięte drzewko leżące w poprzek strumienia. Co prawda drogę zagradzały akacje (albo coś w tym guście – miało kolce), ale to mnie nie powstrzymało. Dzięki „kładce” przeprawiłem się przez rów suchą nogą (bo czym było teraz dla mnie zanurzenie po kolana?). Z zadowoleniem stwierdziłem że MP3 na pasku nie ucierpiało. Jak okazało się wiele godzin później ucierpiał telefon niesiony w kieszeni. I to chyba jest dobry moment na następną myśl:

„Nie zabieraj ze sobą aparatu fotograficznego jeśli planujesz ciężką przeprawę”

Przez pierwsze 1/3 trasy kląłem, że aparatu nie zabrałem. Potem przez kolejne 1/3 dziękowałem losowi, że nie mam go ze sobą, bo już niewiele by z niego zostało. Oczywiście to nie przeszkadzało mi kląć ponownie na kolejnych 1/3, że „zdjęcia to by się jednak przydały”. Mimo to powtarzam, aparatu brać nie wolno!. Z zalanego i poobijanego i tak niewiele zdjęć będzie.

Po przekroczeniu rowu czekała mnie już tylko łąka z trawą do pasa (oczywiście mokrą), jednak teraz byłem już tego nie dostrzegałem. Pokonałem zaporę, a nie obchodziłem jej dookoła! Duma wylewała mi się z butów razem z wodą.

„Gdy już uda ci się przedrzeć przez chaszcze – tak, masz prawo do dumy. Nawet jeśli w ten sposób straciłeś w porównaniu z trasą asfaltową”

Na szczęście w pamięci miałem jeszcze „etap kajakowy” z ostatniego startu. Zaraz po wyjściu na asfalt narzuciłem mocne tempo marszu, dzięki czemu nie przemarzłem na kość. Nie spojrzałem która była w tym momencie godzina, ale wiem, że gdy mijałem tablicę „Brzeg Dolny 10km”  w Urazie, była 22.00. Tak więc, czas był nienajgorszy. Stwierdziłem jednak, że mimo wszystko fajnie było by już wziąć ciepłą kompiel, tak więc od tego miejsca zacząłem biec. Najpierw truchtem, później już na całego. Po drodze miałem kilka górek, jednak nie były one wielkim problemem. Nie przeszkadzały nawet mokre buty. Dzięki temu odmeldowałem się w domu punkt 23.00 – czyli jak łatwo policzyć czas to 5h i 45min. Oczywiście dało się szybciej, ale to przecież miało być przejście rekreacyjne!

Poniżej zamieszczam mapę z zaznaczoną trasą. Czerwone kropki to droga przez pola (zaznaczona „na oko”). Co ciekawe, google na taką trasę daje piechurowi ponad 8h

Read Full Post »